Jestem zmarźlakiem, nie lubię trząść się z zimna, ale ostatnie upały nie są tym, za czym chciałbym tęsknić. 22-24 stopnie to temperatura właściwa dla mnie. Będąc na Sardynii doświadczałem temperatur wyższych od tych w Warszawie, ale tam w każdej chwili mogłem schłodzić się w basenie albo potoknąć gardło odrobiną orzeźwiającego vermentino. Zresztą nadmiar procentowego chłodziwa i pyszne jedzenie sprawiły, że do domu wróciłem bogatszy o parę kilo. Zarządziliśmy z żoną kulinarną dyscyplinę, procenty odstawiliśmy z dala od nas i rozpoczęliśmy skrupulatny monitoring naszej wagi. Ja dałem sobie dwa tygodnie, żeby sprawdzić, czy jest to słuszna taktyka - no bo jak nie, to po co siedzieć o suchym pysku. Rzeczywiście, waga spadła, sylwetka nieco się poprawiła, trzeba będzie kontynuować serię wyrzeczeń (co nie jest takie straszne wbrew pozorom), ale od czasu do czasu wypada jednak zmienić liczebny stan butelek upchniętych po kątach coraz ciaśniejszego mieszkania.
Chwyciłem za Vacqueyras z jakiejś lidlowej promocji, choć miałem podejrzenie graniczące z pewnością, że czerwone wino z południowej części Rodanu wypite w upalny dzień niekoniecznie sprawi mi bezgraniczną przyjemność. Nie pomyliłem się, wino dość szybko mnie zamuliło, ukojenia nie przyniosło, głową zakręciło i zwiotczyło ciało. Podobno wina z tego regionu bez problemu potrafią osiągać 15% alkoholu i miałem wrażenie, że to wino zalicza się do mocarnych, choć na etykiecie zapisano jedynie 13% alkoholu, który zresztą był dobrze w całość wtopiony. Co więcej? Owoc był, taniny były (i to dość solidne), miałem wrażenie, że to jest naprawdę niezłe wino, a nie wyrób winopodobny. Tyle, że to ogólne wrażenie popsuł ten cholerny upał. Trzeba było otworzyć coś białego, super-zimnego, najlepiej z bąbelkami...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz