poniedziałek, 13 grudnia 2021

Wildeberg Wild House Pinotage 2020.


   Był taki czas, na początku mojej winnej przygody, że byłem zakochany w odmianie pinotage. Nie była to może miłość długotrwała, ale dość intensywna. Wówczas wystarczyło mi, że wino posiadało cechy wyróżniające je stanowczo od innych, a które były łatwe do zdefiniowania. Pinotage dawał takie możliwości. W kieliszku czarny jak smoła, pachnący asfaltem, rozgrzewający alkoholem jak koksownik w środku mroźnej zimy. Może nie były to wina najsmaczniejsze, ale za to wyraziste.  A wtedy to był dla mnie atut.

    Dziś mam w kieliszku wino zgoła inne, choć wykonane z tej samej odmiany, no i oczywiście z tego samego kraju, bo trzeba wiedzieć, że pinotage to wino-wizytówka RPA. Wild House Pinotage z Wildeberg Winery jest w barwie dość ciemne, ale nie smoliste, w nosie dominują dojrzałe leśne owoce, zyskujące na intensywności już w ustach, gdzie dodatkowym atutem (owoców, nie ust, choć...) jest ich soczystość i świeżość podkręcona wyraźną kwasowością. Alkoholu jest nawet sporo, ale nie czuć go, chyba że jako iloczyn humoru i przyjemności rosnącej z każdym wychylonym kieliszkiem. Dymne, asfaltowe nuty są tu już tylko mglistym wspomnieniem piekła,  delikatnym kopniakiem kierującym w stronę przeciwną, w stronę mocy, ale jednak jasnej.


wino:
Wildeberg, Wild House Pinotage 2020.
pochodzenie: RPA, W.O. Western Cape.
odmiany: 100% pinotage
alk.: 14,0%
importer: Vive Le Vin

Wino kupiłem za własne pieniądze, ale z należytym weteranowi rabatem blogerskim ;)

wtorek, 25 maja 2021

Białe francuskie z siarczynami.

Dawno mnie tu nie było, trzeba coś napisać, jeśli chce się w przyszłym roku uczestniczyć w zlocie blogerów winnych😉 

Dużo miałem ostatnio rzeczy na głowie, może nie tak dużo, żeby nie pić wina, ale wystarczająco dużo, by o nim nie pisać. Tak przynajmniej tłumaczę moje lenistwo. Wpadłem między innymi na pomysł, jak tanim kosztem (w założeniu) napić się drogiego wina (w założeniu), bez proszenia się importerów  (czego akurat nigdy nie robię) i nie udając poczytnego blogera (choć staram się przeczytać, to co publikuję). Ale o tym innym razem, mam nadzieję, że Was zanęciłem i zachęciłem do zaglądania na tę stronę. To tu znajdzie się rozwiązanie tej zagadki.

Od czasu ostatniego wpisu wypiłem naprawdę sporo win, głównie czerwonych, bo to i okres jesienno-zimowo-wiosenny temu sprzyjał, a i moje preferencje co do wina w ogóle miały swoje znaczenie. Z białych to tak naprawdę pijam ostatnio tylko musujące, a i wśród musujących rośnie udział win różowych. To, co parę lat temu było nie do pomyślenia, teraz wydaje się być codziennością.

Do napisania tego tekstu skusiło mnie właśnie wino białe, w dodatku z odmiany, za którą niespecjalnie przepadam/przepadałem, a mianowicie chardonnay. Zapewne wielu z Was zawoła: jak to! A Chablis, a te szampany "blanc de blancs", których kiedyś nie rozumiałeś, a dziś niby kochasz? A te podłe "australijczyki" z Jacob's Creek, które były tanie, a jednak dobre, choć z chardonnay. Wszystko się zgadza, kto nie wie, co znaczy "kochać i nienawidzić" niech pierwszy rzuci kamieniem, byle w pustą butelkę, pełnej trochę szkoda, choćby tylko chardonnay w niej było zamknięte.

Tak to już jest, moi drodzy czytelnicy, że w winie nic nie jest oczywiste, nauki ścisłe nijak nie opiszą emocji, które towarzyszą piciu wina, a najbardziej podłe flaszki mogą kojarzyć się nam doskonale, ze względu na okoliczności, w których zostały spożyte. Czyż nie?

Wróćmy do wina, tytułowego "białego francuskiego z siarczynami", który to tytuł teraz mogę zastąpić pełnym cytatem z nalepki importera: "wino białe wytrawne wyprodukowane we Francji zawiera siarczyny" - interpunkcja oryginalna.

Wino z Burgundii, to może nieco lepiej brzmi, niż sama tylko Francja. Pochodzi z Domaine Chéne (mają nawet stronę internetową, obstawiam koniec lat 90-tych ubiegłego wieku, sama się nie aktualizuje, winiarze pracują raczej w piwnicy, niż "w sali komputerowej"), zostało wyprodukowane w apelacji Mâcon-Villages, co do której moje przekonanie jest takie, że produkuje się tam wina jeszcze całkiem przystępne cenowo,  a już zahaczające o wina z wyższej półki. W moim, współdzielonym z Ursynowem, Leclerku rzeczywiście stało najwyżej, choć nie kosztowało najwięcej. Biała Burgundia to głównie rzeczone chardonnay, choć dziś pisząc ten tekst wspomagam się winem z innej uprawianej tam odmiany - aligote. 

Trzeba jednak jakoś ten tekst zakończyć, bo robi się przydługawy. Wino z nielubianego szczepu wypiłem ze smakiem i wielką przyjemnością, uprawiając balkonową grządkę i słuchając ulubionej muzyki w nowych słuchawkach, a wszystko to w ciepłych promieniach zachodzącego słońca. Czułem się szczęśliwy. A czy to zasługa wina, czy okoliczności, jeden Bóg raczy wiedzieć.

Mnie cieszy to, że powstał z tego chociaż jakiś wpis.