czwartek, 24 lutego 2011

Gruzińska niespodzianka

W zeszłym roku, w październiku, dostałem butelkę gruzińskiego wina. Była to dla mnie niespodzianka, bo choć spodziewałem się wina jako prezentu urodzinowego, to zaskoczyło mnie to, że wino było właśnie gruzińskie. Miłe zaskoczenie muszę dodać, bo choć miałem już okazję próbować win z tamtego regionu, to nie udało mi się dotychczas wyrobić jasnego zdania na ich temat. Chciałem je bliżej poznać, ale szkoda mi było na nie pieniędzy. Prezent zatem zapewnił mi darmową naukę. No, powiedzmy początek nauki pod hasłem "pierwsza lekcja gratis".

Gruzja uchodzi za kolebkę winiarstwa, istnieją ślady świadczące o tym, że winorośl była tam uprawiana już ok. 7 tysięcy lat temu. W średniowieczu rolnictwo gruzińskie było świetnie rozwinięte, uprawa winorośli miała charakter niemal przemysłowy, wina zaś były cenionym towarem eksportowym. Czasy radzieckie nie przyniosły jednak chluby winom gruzińskim, choć na rynkach bloku sowieckiego mogło uchodzić za rarytas. Swoją drogą jestem ciekaw jak smakowały ówczesne wina z Gruzji. Obawiam się jednak, że szansa na to, by ich spróbować jest raczej zerowa. Wysoka wydajność z hektara i niska jakość trunku wpisywały się w smutny, szary obraz wielkoprzemysłowej, komunistycznej produkcji planowej. Komunizm upadł, jednak przyzwyczajenia z tamtych czasów w dużej mierze pozostały i pewnie jeszcze długo by tak było, gdyby nie polityczne napięcie między Rosją i Gruzją. Ograniczenie, czy nawet wstrzymanie importu gruzińskiego wina do Rosji sprawiło, że Gruzini musieli szukać nowych rynków zbytu. Europa jest jednak wymagająca, a to wymusza na Gruzinach inwestycje w winiarską infrastrukturę. To daje nadzieję na coraz lepsze wina z tamtego rejonu, choć dla wielu małych, ubogich winnic przetrwanie trudnych czasów będzie graniczyło z cudem. Dla nas, Polaków, wina gruzińskie mogą stanowić niezłą i niedrogą alternatywę dla win z Europy Zachodniej, pod warunkiem jednak, że dystrybutorzy i sprzedawcy nie wywindują nadmiernie cen, co jest możliwe w kraju, w którym chęć szybkiego zysku z jednej strony (wysokie marże sprzedawców i importerów) i nadmierna polityka fiskalna z drugiej (cła, podatki, opłaty nałożone przez państwo) mogą brutalnie pozbawić marzeń winomaniaków śniących o świetnym winie za przyzwoite pieniądze.

No, ale dość tych smutków i żali.

Wino, które otrzymałem to Kindzmarauli Marani Saperavi Barrel Select.


Według informacji zawartych na kontretykiecie, wino przez dwa lata dojrzewało w dębowych beczkach i ta informacja wydaje mi się dość istotna. Nie jestem wielkim znawcą win, mam wciąż zbyt małe doświadczenie, ale wydaje mi się, że właśnie dębowa beczka silnie wpływa na smak tego wina. Nie wiem czy to dobrze, czy źle, ale wino było smaczne i charakterne. Moja żona chyba miała podobne odczucia, wino przypadło jej do gustu i choć odmówiła wypicia kolejnej lampki wina, to następnego dnia otrzymałem lekką burę, że opróżniłem butelkę do samego dna.

Ciekawostką dla mnie było to, że wino potrafi zachować swą jakość przez nawet 50 lat i dłużej. Zaraz potem autorzy informacji dopisują jednak, że najlepsze jest w wieku od 4 do 30 lat. Moje pochodziło z 2005 roku, może było jeszcze za młode, nie wiem. Ale przyszłość tego wina widzę w jasnych barwach.

czwartek, 17 lutego 2011

Wino, opony i śpiew.

Uczestniczyłem ostatnio w degustacji przeróżnych kupaży, w tym bordoskiego wina Chateau Roquegrave z rocznika 2006. Wraz z moimi współtowarzyszami od kielicha ustaliliśmy, że wino zalatuje gumą, w głowie pojawiło mi się ponadto pewne skojarzenie z zapachem obecnym przez jakiś czas w moim mieszkaniu. Ta klasyczna skądinąd mieszanka caberneta, merlota i pewnie czegoś tam jeszcze (cabernet franc?) przywoływała z mej pamięci zimowe opony, konkretnie Dunlop'y Wintersport 3D. Trochę się z tego pośmialiśmy, grzecznie wypiliśmy do końca to, co jeszcze przykrywało dno kieliszka i postanowiliśmy o tym akurat winie zapomnieć. Po chwili jednak przypomniało mi się, że jestem posiadaczem całej butelki tego trunku. Spojrzałem do swojego magicznego notesu, z którego odczytałem datę 29.04.2010 - był to dzień, w którym butelka bordeaux zasiliła mój składzik win. Jakoś trzeba będzie przełknąć tę gumową żabę - pomyślałem - choć zachowałem kamienną twarz.

Po powrocie do domu postanowiłem, że otworzę to wino w pierwszej kolejności, bo jakoś tak mam, że najpierw nakupuję wina więcej niż trzeba, a potem wypijam te najsłabsze, albo najtańsze w pierwszej kolejności. Mam wątpliwości, czy doczekam się kiedykolwiek tych lepszych butelek, chociaż w tym miesiącu wstrzymałem winne zakupy do niezbędnego minimum, więc jakiś cień szansy jest.

Otworzyłem, powąchałem... powąchałem raz jeszcze... i jeszcze raz. Może i jakąś gumę było czuć, ale już raczej nie oponę, co najwyżej gumkę myszkę, a to mnie wcale nie przeraziło, wszak w dzieciństwie takie gumki zdarzało się podgryzać na lekcjach. Spróbowałem, smak niezły, charakterystyczny dla świeżo otwartego bordeaux, mianowicie przygaszona owocowość, jakby przysypał ktoś niezbyt słodką konfiturę talkiem, czy inną kredą. Ale takie bordeaux piłem nie pierwszy raz, zdążyłem się przyzwyczaić i wiele po tanich winach (43 zł w Winestory) z tego regionu nie oczekuję. Wino, choć się tego nie spodziewałem, wypiłem ze smakiem bardzo zadowolony z tego, że okazało się jednak miłym rozczarowaniem. Żona załapała się na ostatnie krople wina, ale wyraziła się o nim z uznaniem, a zapytana o gumę spojrzała na mnie takim wzrokiem, że poczułem się jak idiota.

"Zima, zima, mróz za mordę nas trzyma" - z głośnika poleciał głos Maleńczuka. A ja rozgrzany medokiem, równie ciepło pomyślałem o swoich Dunlop'ach. Te gumy pomogą mi przetrwać zimę.

środa, 16 lutego 2011

Uff...

W końcu znalazłem chwilę, żeby odsapnąć i coś napisać. O winie trudno było cokolwiek wspomnieć, bo i czasu na małe nawet degustacje w zasadzie nie miałem. Może to dobrze dla mojej wątroby, ale dla głowy i serca zdecydowanie nie. Nie mówię, że niczego nie spróbowałem, bo to nieprawda, ale wina wybierałem raczej zwykłe, powszechnie dostępne, niewymagające jakiejś szczególnej koncentracji podczas picia. Na przykład całkiem niezłe wino z francuskiego regionu Langwedocja-Roussillon La Vigie (Corbieres Cru Boutenac).

Wspaniały intensywny owocowy nos zachęcał do skosztowania wina i kosztowałem je, oj, kosztowałem. Zapamiętałem smak kojarzący mi się z jagodami, czy innymi tam borówkami amerykańskimi, za którymi przepadam, więc siłą rzeczy i wino przypadło mi do gustu.

Kolejne wino, które udało mi się wypić to produkt chilijskiego oddziału Miguela Torresa o nazwie Santa Digna zrobiony ze szczepu cabernet sauvignon (reserve 2008).

Proste, fajne wino o typowym dla tego szczepu smaku czarnych porzeczek. Chociaż nie wyróżniało się niczym szczególnym, wypiłem je ze smakiem, a muszę w tym miejscu powiedzieć, że nie jestem szczególnym miłośnikiem cabernetów, choć o ile dobrze pamiętam, to wszystkie cabernety z Ameryki Południowej (Trapiche, Sunrise) były smaczne i niedrogie.

Część elementów kompozycji pochodzi ze strony gallofamily.com
Kolejnym "zwyczajnym" winem, które miałem okazję spróbować, było kalifornijskie sauvignon blanc (Gallo), produkt typowo supermarketowy, ale nie chcę przez to powiedzieć, że zły. Wręcz przeciwnie, dobre, solidne winiarskie rzemiosło, które ma smakować i smakuje, a jeśli już o tym mowa to dominuje tu agrest i świeżo skoszona trawa, czyli znów klasyka charakterystyczna dla tego szczepu. Po raz kolejny chciałbym wspomnieć o nowozelandzkich winach ze szczepu sauvignon blanc, czyli Silverlake i Riverstone, które dla mnie są bezbłędne i jak do tej pory niepokonane. Żadne inne, zwłaszcza chilijskie, nie mają z nimi żadnych szans. No jest jeszcze Clocktower, ale to akurat jest również wino z Nowej Zelandii.

Jeśli Gallo, jak wspomniałem, było niezłym produktem rzemieślniczym, to Sutter Home Sauvignon Blanc należy nazwać typową przemysłówką, w której lekko tylko zaznaczony agrestowy smak został zdominowany przez mało szlachetne jabłka. Pomimo wyższej ceny muszę przyznać palmę pierwszeństwa produktowi Gallo, to wybór zdecydowanie lepszy.

Na koniec jeszcze jedno sauvignon blanc, tym razem z Chile. Terra Andina plasuje się pomiędzy produktami z Kalifornii. Nie jest tak wyraziste jak Gallo, ale znacznie smaczniejsze od Sutter Home. Ma to także potwierdzenie w cenie.

Gallo - ok. 29 zł
Sutter Home - ok. 20 zł
Terra Andina - ok. 25 zł