Białoruscy piloci po katastrofie, w której zginęli ich koledzy.
Na radomskie pokazy lotnicze czekałem od dawna, na ostatnich jakie oglądałem byłem 6 lat temu. Przed czterema laty urodziła się Lena i siłą rzeczy nie pojechaliśmy do Radomia, dziecko było zbyt małe. Nie pamiętam dlaczego nie pojechałem na pokazy 2 lata temu (czyżbym pracował?), ale nie żałowałem specjalnie, zwłaszcza ze doszło wtedy do tragicznego wypadku, którego z pewnością nie chciałbym oglądać na własne oczy.
W tym roku zaplanowałem wyjazd ze sporym wyprzedzeniem, zapakowałem plecak sprzętem fotograficznym i wyposażony w karty pamięci o łącznej pojemności ponad 20 GB pojechałem z wyraźną potrzebą ich zapełnienia.
Już po 4 GB na pokazach stało się to, co się stało. Wszyscy wiemy, że podczas imprezy doszło do kolejnej katastrofy samolotu, rozbił się doskonały SU-27, zginęło dwóch doświadczonych pilotów. Wydarzenie tragiczne, wstrząsające, to prawda, ale w zasadzie nie o nim chcę tu napisać, napisano na ten temat już wiele. Okazuje się, że “fachowców” od lotnictwa w Polsce nie brakuje, co widać w komentarzach do każdej informacji poświęconej tej katastrofie.
Chciałem napisać kilka słów na temat atmosfery pokazów i samej ich organizacji. Na lotnisku pojawiłem się w niedzielę ok. 10.00, o dziwo bez stania w kolejce po bilety, co zdziwiło mnie tym bardziej, że teren pokazów był już mocno wypełniony amatorami lotnictwa, a mniej więcej pół godziny później kolejki osiągały długość nawet kilkuset metrów. Nieco mniejsze kolejki ustawiły się do przenośnych toalet o charakterystycznej i doskonale znanej niebieskiej barwie. Ciekawostką wartą odnotowania było to, że stojący na końcu kolejki dzierżyli w dłoniach kubki pełne piwa, którego ubywało w tempie uzależnionym od aktualnej długości kolejki do wychodka. Od razu odniosłem wrażenie, że pokazy latających maszyn nie zajmują pierwszego miejsca na liście atrakcji oferowanych podczas pikniku. Wzrok przebywających na terenie lotniska gapiów skierowany był raczej na cenniki przyczepione w punktach sprzedaży piwa i przypalonych na grillu kawałków karkówki i kiełbas, cieszących się równym powodzeniem co “wojskowa” grochówka i “swojski” bigos. Posiłki były spożywane dość szybko i głównie na stojąco, po czym miłośnicy tego typu fast-foodów udawali się ponownie (właśnie z piwem w ręku) w kierunku tych małych, niezwykle popularnych budek. W tym miejscu może wtrącę apel do organizatorów, by na kolejnych pokazach mniej środków przeznaczyli na sprowadzenie ciekawych samolotów i niesamowitych grup akrobacyjnych, więcej zaś na zorganizowanie odpowiedniej ilości toalet, co w konsekwencji przyczyniłoby się do zwiększenia oglądalności pokazów właściwych. Gawiedź najedzona i upojona już na samym początku imprezy pokładała się na trawce, co bardziej zapobiegliwi przynieśli ze sobą koce. Słońce operowało dość mocno i (można się było tego spodziewać) przyczyniło się do senności części widzów, zwłaszcza tych, którzy zdążyli zaliczyć już po kilka kolejek każdego rodzaju. Niektórych sen zmorzył na tyle mocno, że o katastrofie samolotu dowiedzieli się dopiero kilka godzin po fakcie.
Tragedia, która wydarzyła się w Radomiu, w pełni ukazała hipokryzję organizatorów, którzy tak długo nie ogłaszali publiczności informacji o przerwaniu pokazów, jak długo po bigos i piwo ustawiały się kolejki miłośników gastronomii na świeżym powietrzu. W dziwny sposób przestały działać telefony komórkowe a komunikat o przerwaniu imprezy, który w mediach pojawił się błyskawicznie, na płycie lotniska został ogłoszony kilka godzin później.
Coś mi się zdaje, że na kolejne pokazy w Radomiu nie będę się specjalnie śpieszył. Być może będzie lepiej spędzić ten czas w domu. Piwo jest w lodówce, kiełbasa też, do ubikacji nie ma kolejek a na półce z filmami stoi nieśmiertelny “Top Gun”, który ma tą przewagę nad pokazami w Radomiu, że zakończenie - jak to w amerykańskim filmie - jest zawsze szczęśliwe.
W tym roku zaplanowałem wyjazd ze sporym wyprzedzeniem, zapakowałem plecak sprzętem fotograficznym i wyposażony w karty pamięci o łącznej pojemności ponad 20 GB pojechałem z wyraźną potrzebą ich zapełnienia.
Już po 4 GB na pokazach stało się to, co się stało. Wszyscy wiemy, że podczas imprezy doszło do kolejnej katastrofy samolotu, rozbił się doskonały SU-27, zginęło dwóch doświadczonych pilotów. Wydarzenie tragiczne, wstrząsające, to prawda, ale w zasadzie nie o nim chcę tu napisać, napisano na ten temat już wiele. Okazuje się, że “fachowców” od lotnictwa w Polsce nie brakuje, co widać w komentarzach do każdej informacji poświęconej tej katastrofie.
Chciałem napisać kilka słów na temat atmosfery pokazów i samej ich organizacji. Na lotnisku pojawiłem się w niedzielę ok. 10.00, o dziwo bez stania w kolejce po bilety, co zdziwiło mnie tym bardziej, że teren pokazów był już mocno wypełniony amatorami lotnictwa, a mniej więcej pół godziny później kolejki osiągały długość nawet kilkuset metrów. Nieco mniejsze kolejki ustawiły się do przenośnych toalet o charakterystycznej i doskonale znanej niebieskiej barwie. Ciekawostką wartą odnotowania było to, że stojący na końcu kolejki dzierżyli w dłoniach kubki pełne piwa, którego ubywało w tempie uzależnionym od aktualnej długości kolejki do wychodka. Od razu odniosłem wrażenie, że pokazy latających maszyn nie zajmują pierwszego miejsca na liście atrakcji oferowanych podczas pikniku. Wzrok przebywających na terenie lotniska gapiów skierowany był raczej na cenniki przyczepione w punktach sprzedaży piwa i przypalonych na grillu kawałków karkówki i kiełbas, cieszących się równym powodzeniem co “wojskowa” grochówka i “swojski” bigos. Posiłki były spożywane dość szybko i głównie na stojąco, po czym miłośnicy tego typu fast-foodów udawali się ponownie (właśnie z piwem w ręku) w kierunku tych małych, niezwykle popularnych budek. W tym miejscu może wtrącę apel do organizatorów, by na kolejnych pokazach mniej środków przeznaczyli na sprowadzenie ciekawych samolotów i niesamowitych grup akrobacyjnych, więcej zaś na zorganizowanie odpowiedniej ilości toalet, co w konsekwencji przyczyniłoby się do zwiększenia oglądalności pokazów właściwych. Gawiedź najedzona i upojona już na samym początku imprezy pokładała się na trawce, co bardziej zapobiegliwi przynieśli ze sobą koce. Słońce operowało dość mocno i (można się było tego spodziewać) przyczyniło się do senności części widzów, zwłaszcza tych, którzy zdążyli zaliczyć już po kilka kolejek każdego rodzaju. Niektórych sen zmorzył na tyle mocno, że o katastrofie samolotu dowiedzieli się dopiero kilka godzin po fakcie.
Tragedia, która wydarzyła się w Radomiu, w pełni ukazała hipokryzję organizatorów, którzy tak długo nie ogłaszali publiczności informacji o przerwaniu pokazów, jak długo po bigos i piwo ustawiały się kolejki miłośników gastronomii na świeżym powietrzu. W dziwny sposób przestały działać telefony komórkowe a komunikat o przerwaniu imprezy, który w mediach pojawił się błyskawicznie, na płycie lotniska został ogłoszony kilka godzin później.
Coś mi się zdaje, że na kolejne pokazy w Radomiu nie będę się specjalnie śpieszył. Być może będzie lepiej spędzić ten czas w domu. Piwo jest w lodówce, kiełbasa też, do ubikacji nie ma kolejek a na półce z filmami stoi nieśmiertelny “Top Gun”, który ma tą przewagę nad pokazami w Radomiu, że zakończenie - jak to w amerykańskim filmie - jest zawsze szczęśliwe.