czwartek, 21 stycznia 2010

Podróż w nieznane.















W świecie win wciąż poruszam się jak dziecko we mgle. Gdy już wydaje mi się, że coś się wyjaśnia,  przejaśnia, że coś się w tej mgle ukazuje, zawiesina znów staje się coraz gęstsza, rozmywa szczegóły, dezorientuje. Gdy piłem Ca' Fornari Montepulciano d'Abruzzo mgła zaczęła dopiero się podnosić, więc jeszcze w sposób całkiem klarowny widziałem naprawdę śliczną w swej prostocie grafikę etykiety i była to rzecz warta odnotowania. Samo wino naprawdę niezłe, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę kwestię ceny. Wydanie 20 zł na wino, które umili czas spędzony przy obiedzie nie wydaje się inwestycją nietrafioną. Trunek rzecz jasna nie oczarowuje, ale i do rozczarowania daleko. To tyle jeśli chodzi o to wino.

Kolejnym trunkiem, w który zainwestowałem swoje pieniądze w ramach budżetu przeznaczonego na eksplorację winnych mórz (i to tych mocno południowych) był Trapiche Cabernet Sauvignon Oak Cask 2007. No jakże mi się spodobało to wino, szczególnie w pierwszych momentach jego degustacji. Wyrazisty, owocowy aromat przypadł mi do gustu. Mnie, jako amatorowi, coś co jest wyraziste automatycznie wydaje się atrakcyjne. W pamięci mając wciąż "Ticket to Chile" Syrah/Cabernet Sauvignon 2008, o którym wspominałem w jednym z wcześniejszych wpisów, Trapiche wydało mi się winem niewiarygodnie wręcz łagodnym, nieatakującym siłą tanin. Nie wiem, dlaczego porównuję akurat te dwa trunki, wszak nie mają ze sobą wiele wspólnego ani pod względem geograficznym, ani składnikowym, bo choć cabernet sauvignon występuje w "Ticket to Chile", to jego udział w całości wydaje się być nieistotny. Nie wiem i pewnie się nie dowiem, ale takiego porównania dokonałem i z tych dwóch win ponownie wybrałbym Trapiche, choć mam świadomość, że wielu amatorów wina uznałoby ten wybór za idiotyczny i całkowicie nietrafny. Na tym też polega magia wina, że każdemu smakuje inaczej i każdy może w sposób odmienny postrzegać dosłownie wszystko, co się na wino składa.

Gdy w butelce argentyńskiego wina było go już wyraźnie mniej niż więcej, postanowiłem otworzyć wino z Bordeaux - Chateau Peneau z uchodzącego za niemal doskonały rocznika 2005. Pierwsza próba i momentalnie uświadomiłem sobie, że picie jednego wina, to jak oglądanie świata jednym okiem. Niby wszystko widać, ale obraz jest strasznie płaski. Drugie wino jak drugie oko ujawnia nowy wymiar, który z misternej i w trudzie tworzonej układanki, na pozór skończonej, tworzy jedynie zwykłą dwuwymiarową ściankę puzzli 3D. Teraz Trapiche wydaje się być winem ordynarnym - miły z początku aromat robi się nachalny i trudny do zniesienia, nadmiernie intensywny, z bardzo już teraz wyraźnie wyczuwalną, zwykłą "porzeczkowością". W tym momencie to wino z Francji wydaje się być łagodne jak baranek. Wcale nie jestem wielce zachwycony tym winem, ale jego otwarcie i skonfrontowanie z poprzednim uzmysłowiło mi, że nie tylko wino, ale i kontekst jest w degustacji bardzo ważny. Aromat wina wydał mi się zresztą bardzo interesujący i ciekaw jestem, czy czytelnicy tego bloga podzielą moje wrażenie, ale wydaje mi się, że oprócz delikatnej, ale to naprawdę delikatnej owocowości wyczułem zapach ziemi, ale ziemi świeżo nawiezionej tym, czego rolnikom powszechnie dostarczają zwierzęta hodowlane nie domagając się w zamian sowitej zapłaty. Bez przesady, nic strasznego, tylko wrażenie wiejskiej sielskiej atmosfery, wywołującej tęsknotę za suto zastawionym stołem wyniesionym do ogrodu, za którym znajdują się żyzne pola.

Pola, które znów rozpływają się we mgle...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz