Długie żałobne dni skumulowały się w całe dwa tygodnie, podczas których nie napisałem nic na swoim podróżniczym blogu. Cóż, wyprawę, którą wszyscy mamy wciąż w pamięci najlepiej chyba przemilczeć, pozwolić czasowi zaleczyć rany, wszak życie toczy się dalej. Świadomość tego, że życie może skończyć się tak nagle potęguję chęć przeżywania go jak najintensywniej. Zatem w oczekiwaniu na prawdziwą podróż, która z racji pojawienia się małego Tomka oddaliła się nieco w czasie, eksploruję nieustannie świat win, co, biorąc pod uwagę kierunki, z których pochodzą poszczególne butelki i wykorzystując odrobinę wyobraźni, jest nie mniej pasjonujące i daje wcale nie mniejszą radość.
Przede wszystkim z radością chciałbym oznajmić, że na tym etapie winnej edukacji, na którym się aktualnie znajduję, przestałem zajmować się poszukiwaniem poszczególnych nut zapachowo-smakowych, a skoncentrowałem się na poszukiwaniu stylów win, które mi odpowiadają.
Podróż rozpocząłem od USA, a dokładniej Kalifornii. Turn Stone 2006 i Twisted Zin 2006 - dwa zinfandele, które były raczej takie sobie, trochę mnie zniechęciły do tego typu win. Ich budowa opierała się głównie na alkoholu, wartości podane na etykietach (12,5% i 14%) były z pewnością wartościami minimalnymi i, moim zdaniem, raczej zaniżonymi. Alkohol dominował, nie był w żaden sposób zrównoważony innymi elementami struktury. Wina te musiały mieć w sobie jeszcze "tajemne coś", po czym męczyła mnie zgaga, co jest o tyle dziwne, że zazwyczaj nie cierpię na tego typu dolegliwości.
Postanowiłem zatem dać sobie spokój z zinfandelami (przynajmniej na jakiś czas), chyba że ktoś potrafi zaproponować mi dobre wino z tego szczepu.
Z Kalifornii przemieściłem się do Włoch, gdzie czekała na mnie valpolicella. Miała rację Ewa Wieleżyńska pisząc niezbyt pochlebnie o tym szczepie na swoim blogu . Zapewne valpolicella może być dobra - do takiego wniosku doszła też autorka tekstu - pod warunkiem jednak, że producent jest uznany i naprawdę wie, jak wyprodukować niezłe wino. W każdym razie moja butelka nie należała do tych nazbyt szlachetnych, zanotowałem jednak nazwę tego wina, aby nie kupić go w przyszłości.
Włochy opuściłem więc w pośpiechu, choć jak się później okaże nie na długo. Od rodziców otrzymałem w prezencie butelkę kalifornijskiego chardonnay (Sutter Home) z 2003 roku(!), które naprawdę dobrze smakowało, zarówno mnie, jak i moim gościom. Słowo daję, jeśli zobaczę je gdzieś na sklepowej półce - będzie moje!
No i cóż, wspomniany wyżej powrót do Włoch. Tym razem był to Merlot z regionu Veneto (Garda, Monte del Fra). Wino to z pewnością pozostawiło po sobie lepsza wrażenia niż opisana wcześniej Valpolicella, ale nie na tyle dobre (to tylko moje zdanie), żeby je jakoś specjalnie chwalić.
I znów dałem nogę z Włoch, szybciej niż myślałem, pozostałem jednak na kontynencie. Pinot Noir z Burgundii. Po etykiecie widać, że niezbyt szlachetny, raczej popularny, choć jednak dość drogi (ok. 60 zł, Kangurek). No, ale burgundzkie wina do tanich nie należą i sam nie wiem, czy nie lepiej poszukać sobie win z innych regionów Francji, które mniej drenują kieszeń a jakością nie ustępują winom z Burgundii. Oczywiście nie męczyłem się pijąc to wino i do zmęczenia było raczej dalej, niż bliżej, ale nie znalazłem w tym trunku nic, co kazałoby wrócić do sklepu po kolejną butelkę "burgunda".
Nie cofam się jednak do Włoch, nie tak szybko. Podążam do Hiszpanii, gdzie czeka na mnie Cerro Bercial Crianza 2006. Wino od Marka Kondrata okazało się dość dziwne. Po otwarciu czuć było dość intensywny zapach korka, który ulatniał się po jakichś 30 minutach. Wówczas wino zmieniało się nie do poznania i było naprawdę smaczne. Co ciekawe, lepiej się je piło, gdy miało wyższą od "nominalnej" temperaturę. Tym razem nabrałem przekonania, że 40 zł wydane na wino nie było złą inwestycją, co więcej chciałbym jeszcze powtórzyć degustację tego kupażu szczepów tempranillo i bobal.
Wracam z powrotem do Włoch. Le Morge Montepulciano d'Abruzzo 2003. No nareszcie coś, co mnie nie rozczarowało. Wino to kupiłem w sieci Leclerc zachęcony rocznikiem. Montepulciano z roczników 2007 czy 2008 zalegają sklepowe półki, ale rocznik 2003 widziałem tylko raz. Cena - 25 zł - też okazała się kusząca. Otworzyłem butelkę, spróbowałem i wiedziałem, że chcę więcej. Niestety, gdy wróciłem do marketu, miejsce w którym stało to wino, świeciło już pustkami. Szkoda. Co ciekawe, podany na etykiecie adres internetowy producenta był nieaktywny, natomiast na stronie importera nie było informacji na temat tego wina, w ogóle nie było informacji dotyczących win. Dziwne.
No i skok za siedem mórz, aż do Nowej Zelandii. Białe wina Sauvignon Blanc z tamtego regionu rządzą. Riverstone z 2008 i Silverlake z 2009 są naprawdę świetne. Wcześniej już piłem Silverlake z 2008 (doskonałe wino) i byłem ciekaw rocznika 2009. Wino również okazało się bardzo dobre, ale bardziej do gustu tym razem przypadł mi Riverstone.
Oba wina jednak polecam, można brać je w ciemno, choć ich cena może też nieco odstraszać.
Czas pożegnać Nową Zelandię i powitać Chile. Sunrise Cabernet Sauvignon 2008 pochodzi od znanego producenta Concha y Toro. Wino dość tanie w zakupie okazało się wyjątkowo smaczne i przyjazne memu podniebieniu. Spodziewałem się trunku raczej cierpkiego, pożeczkowatego o nieco chemicznym zapachu, a tu niespodzianka - łagodne, pełne owocu gładkie wino z nutą wanilii, które nie męczy i potrafi umilić wieczór.
Nieźle dałeś po winach... Tylko pozazdrościć :-) A co do Valpolicelli, to rzeczywiście trudno u nas o dobre wino z tego DOC. Kilka dobrych piłem, m.in. Capitel San Rocco Ripasso (i może dlatego, że była ona ripasso spowodowało tę różnicę w jakości, ale i w cenie :) I jeszcze o Sunrisie. To wino także mi smakowało, podobnie jak i carmenere od tego producenta.
OdpowiedzUsuńHappy drinking :)