Do degustacji tego wina przygotowałem się dość solidnie, a przy okazji wykazałem się sporą cierpliwością, co w moim przypadku niemal zawsze oznacza profity. Przede wszystkim postanowiłem dać mu pooddychać po otwarciu butelki, bo słyszałem wcześniej, że to nie tylko winu nie zaszkodzi, ale ewidentnie pomoże. Ciekawość jest jednak ciekawością, więc odrobina tego wina od razu wylądowała w kieliszku, ale doznania były raczej słabe. Następnie posłużyłem się aeratorem, by na szybko wino napowietrzyć, ale efekt był naprawdę tylko minimalnie lepszy. Wino było ściśnięte jak tyłek przed badaniem proktologa. Ale że nic na siłę - to jedna z moich życiowych dewiz - odstawiłem wino w tajne miejsce i tam pozwoliłem mu czerpać tlen z powietrza. Ja zaś zabrałem się za przygotowanie gulaszu z dzika. Pomyślałem sobie, że to dobra opcja, bo kolega od wina powiedział mi kiedyś, z niebudzącym wątpliwości przekonaniem, że jak gulasz to kekfrankos, a kekfrankos jest często szczepem dominującym w kupażu o nazwie Egri Bikavér, w którym podobno może występować aż jedenaście odmian wina. Gulasz wyszedł mi zaskakująco dobrze, więc przyznałem sobie tytuł domowego Top Chef’a. Sprzeciwu nie było, może dlatego, że akurat w domu byłem sam. Okoliczności, w których przyszło mi funkcjonować później nie pozwoliły mi na jednoczesne spróbowanie wina i gulaszu, ale kiedy do wina wróciłem po trzech (chyba) dobach od otwarcia, nie mogłem uwierzyć, że to jest to samo wino. No bo miało fajny owoc oraz wygładzone, choć wyraźne taniny, trochę wiejskiej surowości, a także żelaznego posmaku krwi, przyprawionej pikantnym pieprzem. Tego mi było trzeba.
Nie udało mi się do końca pożenić bikavera z glaszem z dzika, ale i tak byłem szczęśliwy. A o to chyba powinno chodzić w życiu. Czyż nie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz