środa, 30 maja 2018

Majówka kamperem. Węgry.

Wspominałem Wam w poprzednim wpisie, że w ostatnich tygodniach mocno próżnowałem, jeśli chodzi o moje pisanie o winie, ale jednocześnie nie nudziłem się podczas przygotowań do kamperowej przygody. W lutym tego roku (2018), podczas jakiegoś spotkania towarzyskiego padła propozycja, by w czasie majówki wyruszyć kamperami do Słowenii. Mnie nie trzeba było specjalnie namawiać, bo kamperami interesuję się blisko dwa lata, a idea domu na kółkach i wolność, jaką daje ten sposób podróżowania jest bliska memu sercu. Zdziwiło mnie tylko trochę, że moja żona podjęła wyzwanie równie ochoczo, choć - miałem takie wrażenie - wcześniej kręciła nosem na moje zapatrywania.

Sunlight T67 (2017) - dom na kołach stworzony na bazie Fiata Ducato.
Pomińmy jednak teraz tę kwestię, jako nieistotną dla niniejszej historii, gdyż muszę jakoś dotrzeć do tytułowego wątku węgierskiego. Węgry w planie podróży w ogóle nie występowały, mieliśmy przez Czechy i Austrię dotrzeć do Słowenii, by tam przez kilka dni cieszyć się jej urokami i wrócić mniej więcej podobną trasą. Kamperowanie ma jednak to do siebie, że plany modyfikowane są spontanicznie i niemal bez przerwy, pierwotne cele okazują się często nieistotne, bardziej od nich liczy się sama jazda. Ważne by na końcu dnia mieć gdzie zaparkować auto i bezpiecznie spędzić noc. Słowenia zatem nie okazała się głównym celem, czy może raczej miejscem dłuższego stacjonowania, w trakcie wyjazdu pojawiła się opcja „zaliczenia” jak największej liczby państw i w krótce hasło wyjazdu brzmiało „siedem krajów w siedem dni”. To założenie akurat udało się wypełnić i ostatecznie trasa wyglądała tak:

Polska → Czechy(1) → Austria(2) → Słowenia (3) → Włochy (4) → Słowenia → Chorwacja (5) → Słowenia → Węgry(6) → Słowacja (7) → Czechy → Polska.

Padło już zatem hasło Węgry - był to nasz ostatni zagraniczny przystanek z noclegiem, który urządziliśmy gdzieś nad Balatonem.

Kamper na swojej parceli.
Przyjechaliśmy pod wieczór, więc Balaton wyglądał właśnie tak.

A tak wyglądał rano.

Balaton to podobno Mekka wędkarzy. Tu zastaliśmy tylko ich sprzęt, oni zaś
skryli się w domkach ustawionych w pierwszej lini od brzegu. Z odgłosów
dobiegających z okupowanych gęsto mikro-tarasów wywnioskowaliśmy,
że rybka, choćby tylko wyimaginowana, lubi pływać.

Podobnie jak w kamperowaniu, gdzie nie liczy się cel, a droga, tak i w wędkowaniu -
rybka mniej ważna od łowienia.

Kto nie łowi, ten pływa.

Stół może nie wystawny, ale poranna kawa, choćby w plastikowym kubku,
potrafi smakować wybornie.

Ekipa.

Zupełnie nowa dróżka (rozbudowa kempingu trwa) zakończona węzłem
sanitarnym, który domaga się już interwencji ekipy remontowej.

Sam kemping nie był może zbyt ciekawy, zwłaszcza że był w trakcie gruntownej przebudowy, a sezon wypoczynkowy przecież jeszcze się nie zaczął i infrastruktura nie była w pełni przygotowana. Niemniej jednak kolację można było zjeść, choć wybór ograniczony był zaledwie do pizzy (ale bardzo dobrej) i frytek (nie jadłem), za to następnego dnia odnaleźliśmy ukryty za koparkami i przesłonięty cembrowinami sklepik, który całkiem nieźle zaopatrzony był w alkohole, w tym wina, które z racji zainteresowań i tematyki tego bloga wzbudziły we mnie kompulsywną potrzebę wydania pieniędzy i zaopatrzenia się w kilka miejscowych etykiet.  

I tak oto dochodzimy do butelki, którą otworzyłem już w Polsce - z racji prowadzenia auta spożywanie alkoholu podczas wyjazdu było ograniczone do minimum, do ilości iście aptecznych i konsumowanych jedynie prozdrowotnie (😉).


Hungaria - poza nazwą kraju - to marka znanego (choć nie dla mnie) producenta Törley, specjalizująca się w produkcji win musujących. By poznać z czym mam do czynienia, sięgnąłem po "Wina Europy" - przewodnik z 2009 autorstwa panów Bońkowskiego i Bieńczyka, by przeczytać w nim, że Törley to:

„Najbardziej znane węgierskie 'szampańskie' należące do niemieckiego giganta Henkell & Sohnlein. Dużo różnych etykiet, powszechnie dostępnych od supermarketów po dworcowe bary. Jakość droższych win przyzwoita, jeśli akurat na Węgrzech potrzebujemy wina z bąbelkami.”

Ja bąbelki lubię, węgierskich wiele nie piłem, więc skusiłem się bez wahania, choć od razu zaznaczam, że to nie jedyna butelka wina węgierskiego, którą ze sobą przywiozłem do kraju.

Na stronie „Czasu Wina” znalazłem zaś wpis Wojciecha Gogolińskiego na temat producenta musiaków, który pozwolę sobie tu przytoczyć:

Najstarsza i najsłynniejsza węgierska wytwórnia win musujących, założona w roku 1882 w Budafok (dziś to Budapeszt, wówczas wzniesienie w pobliżu Budy) przez Józsefa Törleya, praktykującego wcześniej w szampańskim Reims u Roederera i Delbecka.

Należy dziś do niemieckiego giganta Henkell & Co. Gruppe, a jego oficjalna nazwa brzmi Törley Sektkellerei Kft.

Posiada wykute w wapieniu piwnice o długości około 20 kilometrów, które są zaopatrywane przez owoce z własnych winnic o powierzchni 820 hektarów, leżące w regionie Etyek. Skupuje też gotowe wina z Włoch, Hiszpanii i wielu innych krajów. W ofercie firmy znajduje się niezliczona liczba rodzajów win musujących, wytwarzanych głównie metodą zbiornikową, ale też i szampańską. Już w latach 30. ub. wieku (po okresie światowego kryzysu) wytwarzano tu 2 mln flaszek. Dziś jest tego ponad 15 mln butelek. Najbardziej znane marki: Törley, BB, Walton i François.”

Te 15 milionów dotyczy jednak wina spokojnego. Producent podaje, że wina musującego produkuje nawet 21,5 mln butelek.

Wsród nich znalazła się moja Hungaria Grande Cuvee Brut, która rzekomo wykonana została metodą szampańską - powtórna fermentacja w butelce. Jakich gron użyto do zrobienia tego wina doprawdy nie wiem, a i producent na swych stronach internetowych skąpi informacji na ten temat. Dowiadujemy się jedynie, że to "prawdziwy Don Juan skryty za subtelną elegancją", cokolwiek miałoby to znaczyć. Producent poleca je jako aperitif lub jako towarzysza owoców morza.


Cechą tego wina jest kwasowa struktura i wytrawność, mniejszy nacisk położono tu na ekspresję owocu, co rzeczywiście może je predestynować do jedzenia przyrządzonego ze skorupiaków, choć ja wypiłem je solo - taki mocno przedłużony aperitif 😉. Wino dobre, słowa złego nie powiem, warto spróbować, choć do szampanów droga daleka, bliżej mu pewnie do niedrogiej Cavy.


Ceny nie podaję, bo nie pamiętam, ale z pewnością nie było drogie - podejrzewam zakres 30-40 zł za butelkę.


Do win węgierskich przywiezionych z wyjazdu pewnie jeszcze wrócę. Wkrótce także wpisy o innych krajach i flaszkach (kupionych w ciemno) z nich pochodzących. Bądźcie na nasłuchu 🙂

ps. (2018-06-05) Dostałem info od Michała, który rezyduje na codzień na Węgrzech, a przy okazji jest też autorem bloga "Niewinne podróże", że odmiany z których powstało wino to: chardonnay, királyleányka i pinot noir. Dzięki, Michale!

środa, 23 maja 2018

Wina z Abruzji.

I znów mogę jak mantrę powtórzyć, że dawno nie pisałem, że czasu brak, że inne obowiązki. I to wszystko prawda, tyle że tak nudna i dojmująca, że odbiera energię do pisania o winie, a czasem nawet i chęć na samo wino.

Ale w tej przerwie akurat się nie nudziłem, tylko planowałem majówkowy wyjazd - wyjazd nie byle jaki, lecz kamperem, o czym Wam pewnie jeszcze wspomnę (bo warto), ale nie teraz. W każdym razie na wyjeździe podładowałem akumulatory (jak to w kamperze), zaopatrzyłem się w lokalne wina (bo wyjazd był zagraniczny, a bagażnik w kamperze ogromny) i pełen radości i sił witalnych wróciłem do kraju, gdzie od razu w twarz dostałem rozstaniem się z tym funkcjonalnym domem na kółkach, a drugi policzek nadstawiłem pracodawcy, który uziemił mnie skutecznie licznymi i zbyt długimi dyżurami. I tyle z mojego wypoczynku i szczęścia, którego jak zwykle mamy w niedomiarze, choć mimo wszystko udało mi się wykrzesać kilka chwil, które może trudno nazwać szczęśliwymi, ale na pewno dały mi odrobinę radości.

Mowa o dwóch butelkach wina z Abruzji, które w lutym tego roku miała w swej ofercie Biedronka, a po które sięgnąłem dopiero w połowie maja. Sorry, ja się śpieszyć nie lubię ;)

Jednym z nich było Trebbiano d'Abruzzo - wino białe o świeżym kwiatowo-owocowym nosie i znakomitej równowadze strukturalnej, sprawiającej, że pochłaniałem je łatwo i bez opamiętania - otrzeźwiło mnie dopiero zbyt szybkie zderzenie z osuszonym dnem butelki. Polecam to wino (jeśli jeszcze je znajdziecie), zwłaszcza że cieszyło się ono uznaniem moich kolegów piszących o winie, więc moja opinia nie jest odosobniona.

Drugim było zaś Montepulciano d'Abruzzo - od tego samego producenta, który na etykiecie umieścił nazwę handlową "Poderi Marchesi Carbone". Wino bardzo pijalne, z zaznaczoną taniną i wyraźną kwasowością, ale w takich dobranych proporcjach z alkoholem, że gładko (i znów zbyt szybko) przechodziło przez podniebienie. Może nie było spektakularne, koledzy ocenili je mniej entuzjastycznie, ale we mnie budziło ono pożądanie i ochotę na więcej. Za to należą się mu moje  brawa.


Oba wina sprzedawane były po ćwierć stówki każde, co wydaje mi się ceną skalkulowaną w sam raz, ja w każdym razie wypiłbym je jeszcze raz płacąc z własnej kiesy, bo akurat butelki, o którym miałem przyjemność wspomnieć dostałem do degustacji od Jeronimo Martins Polska, za co uprzejmie dziękuję.