piątek, 29 kwietnia 2011

Hit sezonu!

Dziś na warsztat wziąłem sauvignon blanc z Niemiec i nie wiem, czy to nie będzie (albo już był) hit sezonu. Do tej pory miałem przyjemność pić rewelacyjne zazwyczaj sauvignon blanc z Nowej Zelandii i blado wyglądające na ich tle - przynajmniej do tej pory - wina z Chile. Niemieckie sauvignon blanc (kupione w Lidlu) piłem po raz pierwszy i uważam, że wypadło całkiem nieźle. Kolor bladosłomkowy. Zapach zupełnie podręcznikowy: trawa, agrest, a po solidnym zakręceniu kielichem kocie siuśki, ale zarejestrowanie akurat tego "aromatu" wymagało największego skupienia i koncentracji. Smak intensywny, w porównaniu z winami nowozelandzkimi bardziej wyrazisty, ale jak na wino wytrawne słodyczy jest tu ponad miarę.

Moje wrażenia są bardzo pozytywne. Nie wiem, czy to wino jest dobrze zrobione (przez winiarza lub zakładowych chemików), bo się na tym znam, jak kura na pieprzu. Ale pijąc to wino czuję, że tej ślepej kurze przytrafiło się smakowite ziarno. W dodatku za niewielkie pieniądze - jedyne 17,99 zł.

niedziela, 24 kwietnia 2011

Money, money, money...

Ile razy ten temat już był wałkowany. Na blogach, na forach, na degustacjach. Wniosek zawsze ten sam: za drogo. Mowa oczywiście o cenach wina w Polsce. Może nie jest to problem dla osób, które kupują wina od święta, zwłaszcza że najprawdopodobniej strefa ich poszukiwań zamyka się zwykle w obrębie monopolowego stoiska w najbliższym supermarkecie, gdzie nie stracą majątku. Ci, którzy złapali winnego bakcyla (jak ja) i kupują wina częściej mają jednak pewien problem z kosztami swej edukacji. Oczywiście dobrze znamy stanowisko importerów i dystrybutorów wina, którzy wysokie marże (w niektórych przypadkach ekstremalnie nieprzyzwoite) tłumaczą niewielkimi obrotami i małym (w ujęciu statystycznym) zainteresowaniem Polaków winem. Dochodzą do tego koszty utrzymania magazynów i sklepów, koszty związane z pozyskaniem i rozdysponowaniem znaków akcyzy oraz kilka mniej lub bardziej ukrytych podatków nakładanych przez nasze państwo. Przeczytałem dziś wpis na blogu "Winne przygody" dotyczący wina, które można (albo można było) przez internet zamówić w Niemczech (Wein-Bastion.de) za ok. 25 zł, a u polskiego importera (dystrybutora) kosztuje 66 zł, co stanowi 264% ceny niemieckiej. Czy jest to różnica uzasadniona polskimi realiami? Jestem przekonany, że nie. Inna polska firma, właściciel sklepów "Galeria wina" premiuje większe zakupy, poprzez "system specjalnych upustów". Znana była promocja 6+6 gratis (miałem okazję z niej skorzystać, a wina były naprawdę niezłe), która polegała na tym, że przy zakupie sześciu win kolejnych sześć jest "za darmo". Oczywiście na tej promocji sklep (importer) i tak wychodzi na swoje, co oznacza, że poza promocją wina są mega mocno przeszacowane. Stali klienci mogą nawet pojedyncze butelki kupować za 50%, klient z ulicy w tym przypadku wychodzi na arcyfrajera. Przykłady można mnożyć. Nawet Lidl, który kiedyś reklamował się jako tani (to już przeszłość), a przez wielu jest wielbiony za ofertę niedrogich, przyzwoitych win, nie jest wcale takim "dobrym wujkiem" na jakiego wygląda. Wystarczy wejść na niemiecką stronę tego dyskontu (ze znacznie bogatszą ofertą niż polska), aby przekonać się, że wino Viajero Cabernet Sauvignon 2005, które kosztuje u nas 39,99 tam można kupić za 7€ (ok. 28) zł, a proste bordeaux (do schaboszczaka w sam raz) za śmieszną, jak na nasze warunki, cenę 13,45 zł, w Niemczech kosztuje 1,99€ (ok. 8 zł).

No i co o tym sądzicie, drodzy winomaniacy? Nie czujecie się lekko wykorzystani? Może czas na zmiany? Tomasz Prange-Barczyński z okazji wydania 50-tego numeru Magazynu Wino zauważył, że od początku istnienia tego czasopisma, ceny wina w Polsce uległy znacznej obniżce. Współczuję tym, którzy musieli kupować wino w czasach, kiedy znajdowało się ono jeszcze poza sferą moich zainteresowań. Sądzę, że dziś, kiedy problem cen wina dotyka mnie bezpośrednio, jest jeszcze wiele do zrobienia. Winomaniaków zachęcam do propagowania winnej kultury w społeczeństwie, dystrybutorów (importerów) zachęcam zaś do tego, by swoimi - często chorymi - cenami nie przeszkadzali nam w tym procesie. Globalizacja i dostępność do informacji jaką daje internet, czynią z nas konsumentów bardziej świadomych od tych z początków MW. Dobrze by było, żeby nasi rodzimi importerzy mieli tego świadomość, bo my doskonale wiemy jak korzystać z przywileju członkostwa w Unii Europejskiej.

ps. Projekt "Winne wtorki" rozwija się zaskakująco szybko, wkrótce będziemy dość pokaźną siłą, może warto wykorzystać ten fakt i lobbować na rzecz uczciwego traktowania klientów. Jeśli importerzy czują się bezsilni wobec państwa, pomóżmy im z nim walczyć. Ale jeśli dbają tylko o swój zysk, niech wiedzą, że wiemy jak ich osłabić.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Viajero Chardonnay

Dziś opis z gatunku "ku przestrodze".

W poprzednim poście pisałem o nowych winach w Lidlu i jedno z nich miałem dziś (nie)przyjemność skosztować. Do próby byłem nastawiony raczej optymistycznie, bo piłem już chardonnay od tego producenta i byłem (chyba) zadowolony. Pod nazwą "Viajero" sprzedawane są wina butelkowane przez VIA VINES dla Lidla, na stronie producenta próżno jednak szukać informacji na temat tego wina.

No dobra, zacznijmy od tego, że zostałem bezczelnie zaatakowany alkoholem, 14,5% - jak na chardonnay - to chyba lekka przesada i mam podejrzenie, że ktoś jednak do kadzi dolał trochę spirytusu. Odwiedził mnie dziś znajomy, też amator wina, z którym rozmawialiśmy od tym, jak na smak wina wpływa jego dojrzewanie w beczkach. Ustaliliśmy, że niewiele wiemy na ten temat, ale okazało się, że dzisiejszy wieczór dał mi pewną na ten temat lekcję. Producent (rozlewnik-butelkownik) na etykiecie napisał, że wino dojrzewało przez co najmniej 6 miesięcy w dębowych beczkach (barrique). Nie wiem, czy to prawda, ale wiem, że to co wyobrażałem sobie jako subtelny niuans, okazało się czymś mocno ordynarnym. Smak wina kojarzył mi się ze świeżo urżniętą dębową deską i gotów jestem założyć się o ostatnie pieniądze (spokojnie, nie ma ich znowu tak dużo), że trunek ten, zamiast leżakować w beczce, przelewał się raczej przez dębowe trociny w pobliskim tartaku.

Cóż, Lidl kojarzył mi się z winami nienajgorszymi za bardzo dobrą cenę, a tu taka porażka: kiepskie wino, za dość duże (jak na ten sklep) pieniądze - 21,99 zł. Radzę omijać z daleka, ale jak już ktoś je kupił to - mimo tak dużego poziomu alkoholu - zalecam jego wypicie, gdy temperatura wina przekroczy sugerowane 8-10 stopni C. Dębinowe drzazgi nie kaleczą wówczas ust tak boleśnie, a otrzymane tak czy owak rany łagodzi delikatny cytrusowy posmak.

środa, 20 kwietnia 2011

Drużyna z Lidla

Wpadłem do Lidla, by zrobić szybkie zakupy... Hmmmm. Czy w Lidlu da się jeszcze zrobić szybkie zakupy? Ruch tam z dnia na dzień coraz większy, bo choć w markecie nie jest już tak tanio, jak kiedyś, to jeszcze nie tak drogo, jak gdzie indziej. Ostatnio chyba kasy na Ursynowie przebudowali, jest ich teraz więcej, kolejek zatem też, ale są krótsze. Niestety na "monopolu" nadal dwie, z czego czynna jest zwykle tylko jedna i to tylko "na żądanie", czyli trzeba dzwonkiem przywołać sprzedawcę. Ale oferta stoiska monopolowego mnie ostatnio zaskoczyła. Nie wiem czy to wystawa stała, czy tylko czasowa, ale przyjmując za prawdziwą opcję drugą sięgnąłem szybko po kilka flaszek, bo za kilka dni może już ich nie być.


Sauvignon blanc kupiłem, bo lubię ten szczep, a wcześniej w Lidlu nie widziałem win z niego zrobionych. Ciekaw jestem jak wypadnie ich degustacja, szczególnie wina niemieckiego.

Chilijskie chardonnay i cabernet sauvignion kupiłem dlatego, że - uważni czytelnicy na pewno to zauważyli - wino Viajero miałem okazję już pić, a swoje wrażenia opisałem w tym poście. Jestem niezmiernie ciekaw propozycji chilijskiego producenta, a zwłaszcza caberneta, który jak na Lidla (który nie jest już tani) kosztuje makabrycznie dużo (ok. 40 zł).

No i secco. Tego wina musującego obawiałem się najbardziej, ale przekonała mnie nazwa "Allini" na etykiecie. Ja, a szczególnie moja żona, jesteśmy miłośnikami ich prosecco. I choć zniknęło ono z półek Lidla, tkwi nadal w naszej pamięci i podsyca nadzieję, że wkrótce znów powróci, być może już jako rocznik 2011.

Bardzo jestem ciekaw tych win, mam nadzieję, że wypiję je wkrótce, choć kolejka trunków do degustacji jest równie długa jak kolejka do operacji refundowanych przez NFZ.


wtorek, 19 kwietnia 2011

Winne Wtorki #2

Moja mowa będzie krótka, nie wypełni się tym winem moja lodówka.

W zasadzie mógłbym na tym zdaniu zakończyć opis degustowanego wina, ale byłoby to chyba nieuczciwe. Nie chcę przez to powiedzieć, że wino było złe, czy jakoś szczególnie niedobre. Aż tak źle nie było, to po prostu nie moja bajka. Zapach Mullygrubbera był ... świeży, lekko cytrusowy i to było bardzo miłe. W smaku przypominało jabłko, następnie kwaśną mirabelkę, końcówka zaś to gorzki grejpfrut. Ta świeżość i długość wina to pewnie zasługa wysokiej kwasowości, za którą - jak wiedzą już czytelnicy mojego bloga - nie przepadam. Być może wino dobrze by się sprawdziło w jakiś upalny dzień, wyjęte prosto z lodówki zapewniłoby odrobinę przyjemnej ochłody, ale jak dla mnie podobny efekt mogłaby dać zimna woda cytrynowa. Oczywiście takie wina bardzo dobrze komponują się z rybą skropioną sokiem z cytryny lub limonki, kwasowość wina jest wtedy mniej odczuwalna, wrażenia smakowe przyjemniejsze, co wykazał mój test, bo choć ryby pod ręką nie miałem, to cytrynę i owszem.

Prawdę mówiąc wina pijam zwykle bez "zagrychy", co w przypadku tego typu wina pewnie jest błędem i mogło sprawić, że nie stałem się z miejsca miłośnikiem Mullygrubbera. Ale daleki jestem od tego, by go nie polecać innym amatorom wina, zwłaszcza że - zawsze to podkreślam - każdy ma inne podniebienie i inny gust.

Zatem do kieliszków, drodzy czytelnicy! O ile tylko macie jakąś rybkę :)

-----

"Winne wtorki #2" na podniebieniach innych blogerów:

Do Trzech Dych
Sstarwines
Viniculture
Czerwone czy białe?
Kontretykieta
Winne przygody
Białe nad czerwonym
Książka i wino
Winna pasja
O winie
Amarone Wine Blog

czwartek, 14 kwietnia 2011

Nie taki diabeł straszny...


Jakiś czas temu przeczytałem na blogu Do Trzech Dych recenzję Tokaju Szamorodni, który jeszcze niedawno można było kupić w Lidlu. Opis zupełnie mnie zniechęcił do tego wina, miałem zresztą pewne podejrzenia, że tokaj za 14.99 zł raczej nie będzie trunkiem wykwintnym. Gdybym przeczytał recenzję, zanim kupiłem wino, pewnie bym się na nie nie zdecydował, ale ponieważ kupiłem je wcześniej, musiałem coś z tym fantem zrobić. Oczywiście poszedłem na łatwiznę i odstawiłem je w kąt licząc na to, że za kilka tygodni nie będę pamiętał w który. Ale jednak nie było ukryte doskonale i znów wpadło w moje ręce, postanowiłem więc je otworzyć. Raz kozie śmierć, jak to mówią. 

Ale okazuje się, że nie taki diabeł straszny, jak go recenzenci z ww. bloga odmalowali. Moje wino pachniało ładnie pieczonym jabłkiem i orzechami włoskimi. Smak całkiem interesujący, przypominał mi sok jabłkowy zmieszany z wiśniowym, alkohol ledwie wyczuwalny w smaku, w głowie nieco mocniej (12,5%). Albo trafiliśmy na różne butelki, albo mamy zupełnie inne podniebienia.

W każdym razie winem nie jestem załamany. Co prawda następną butelkę tokaju pewnie kupię już w innym miejscu i to w wersji bardziej szlachetnej (przynajmniej w teorii), ale dziękuję Lidlowi za wprowadzenie mnie w tajemniczy świat win słodkich. Przy okazji - jeśli czyta mnie ktoś z Lidla. Oddajcie ludziom to pyszne prosecco za 13,99 zł. Wystarczyło, że dobrze o nim napisałem a już zniknęło z półek. 

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Na dobrej drodze.



W jednym z poprzednich postów opisywałem wino Cote de Nuits-Villages z M&S, które okazało się dla mnie ciut za trudne. Oczywiście nie zniechęciło mnie to ani do win z Burgundii, ani do szczepu pinot noir. Wręcz przeciwnie, kupiłem butelkę pinota przy najbliższej nadarzającej się okazji, a była nią degustacja win chilijskiego producenta Chocalan. Choć na degustacji pinota nie próbowaliśmy to właśnie po wino zrobione z tego szczepu sięgnąłem i byłem ciekaw moich wrażeń. Przy okazji po raz kolejny odpaliłem film "Bezdroża", który znam już chyba na pamięć. W filmie nie tyle podoba mi się wątek fascynacji głównego bohatera pinotami, co rozkwitająca znajomość Milesa i Mai, ale butelka pinot noir z winiarni Chocalan, pasowała do tego filmu jak ulał. Ten charakterystyczny pinotowy zapaszek pojawił się tylko na chwilę, zaraz potem się ulotnił i wino z butelki ubywało wraz z rozwojem akcji w filmie. Napisy końcowe pojawiły się akurat wtedy, gdy z kieliszka wysiorbałem ostatni łyk chilijskiego trunku.

OK, pinot z Chile to nie burgund i pewnie bardziej doświadczeni koledzy wyśmieją trochę moje zafascynowanie tym winem. Ale najważniejsze jest to, że się do tego szczepu nie zraziłem i mam ochotę na więcej. W Winestory, gdzie kupowałem Chocalana, usłyszałem, że jest to wino, od którego warto zacząć przygodę z pinot noir. Czekam na Wasze sugestie, może któryś z czytelników (któraś z czytelniczek) wypił(a) fajnego, wartego polecenia burgunda w cenie do 100 zł . Chętnie spróbuję, a wrażenia opiszę.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Włochy na dobranoc.



Wróciłem z pracy, było dość wcześnie jak na wieczorną zmianę, sięgnąłem do chłodziarki i wyciągnąłem butelkę na chybił-trafił. Chyba chybiłem - pomyślałem sobie - bo nie o montepulciano marzyłem tego wieczora, ale o kolejnym winie z Francji, na które ostatnio mam fazę, i które zaczynam doceniać. Otworzyłem je jednak, przyjrzałem się i pomyślałem, że wino nadaje się do wylania, a byłem właśnie po lekturze wpisu na blogu "Środkowa półka", w którym wyczytałem, że wodnista otoczka oznaczać może wino problematyczne, by nie rzec zepsute. Powąchałem, poniuchałem, zaciągnąłem się i oprócz fajnej, nienachalnej wiśni wyczułem delikatny waniliowy aromat (a może to było kakao?). Smak może nie rewelacyjny, ale żadnej tragedii nie było. Siedem lat, brązowy znak akcyzy naklejony na banderolę niebieską mógł zwiastować totalną porażkę, ale muszę szczerze powiedzieć, że wieczór spędzony przy tym winie nie był nieudany. Energię i dobry nastrój zapewniało internetowe radio - stacja RMF FM Classic Rock. W głowie przyjemny szumek, przez który przebijały się słowa Judas Priest - breaking the law, breaking the law... A potem Deep Purple i "Smoke on the water".

Oj działo się, działo.

ps. Radio polecam, wina chyba jednak nie, mimo że dało się bez bólu (lub jak piszą niektórzy - bulu) wypić. Przyjrzałem się mu jeszcze raz i oprócz wodnistej otoczki, o której pisałem wyżej, klarowność była dyskusyjna. Poza tym wino było zdecydowanie "krótkie", więc biorąc wszystkie powyższe okoliczności pod uwagę, można śmiało powiedzieć, że wino zalicza się do kategorii ZŁE. I cóż z tego, że całkiem smaczne, skoro złe...

sobota, 9 kwietnia 2011

Francja tam, a ja ciągle tu..

Oj, chodzi ta Francja za mną, chodzi... Wino, które dziś otworzyłem to Chateau Bel Air rocznik 2007. Bel Air, Bel-Air, Belair to nazwy, które już wcześniej gdzieś widziałem, gdzieś słyszałem, które utkwiły mi, sam nie wiem dlaczego, w mej świadomości. To wino było jednym z kandydatów na obiekt badań w ramach projektu "Winne wtorki", ale nim nie zostało, w zamian w obroty wzięliśmy australijskie McGuigan Shiraz. Już na etapie kupna tego wina byłem lekko zdezorientowany, bo obok butelki Bel Air z apelacji Haut-Medoc stało wino z innej bordoskiej apelacji, sam już nie wiem jak pisane, z kreską, a może nierozłącznie. Wyczuwałem jakąś ściemę, choć nie wiedziałem (nadal nie wiem) na czym miałaby ona polegać. Może na tym, że coś, co wydaje się znanym i prestiżowym kosztuje "tylko" 60 zł. Bardziej doświadczonych czytelników mego bloga, którzy rozkminili już ten problem proszę o info, będę może wtedy ciut mądrzejszy niż dziś. Wino otworzyłem z "taką pewną nieśmiałością", wlałem do nowo nabytego, pokaźnych rozmiarów kielicha typu "bordeaux", którego kształt ma uwypuklać zalety win pochodzących z tego regionu Francji. Zakręciłem, powąchałem i zostałem brutalnie zaatakowany zapachem drożdży, podobnych do tych, których użyłem niedawno do własnoręcznie wypiekanego chleba, a o których trudno powiedzieć, że należą do tych szlachetnych. Zapach zapachem, po pierwszym łyku już wiedziałem, że tragedii nie będzie i że żył z powodu tego wina nie podetnę, w każdym razie nie sobie. Przyjemny, wyraźny wiśniowy smak, kwasowość taka jak lubię, wyczuwalna, ale twarz po kilku łykach zachowuje swój naturalny (choć nie zawsze doskonały) wygląd. Taniny gładkie, obecność alkoholu wyraźna, ale dobrze zrównoważona pozostałymi elementami struktury wina. Zapach po kilkunastu minutach stracił swój irytujący, chlebowy charakter, przypominał bardziej włoskie orzechy. Napowietrzenie zmieniło odbiór wina zdecydowanie na plus.

W zasadzie, mimo początkowych obaw, wino mile mnie zaskoczyło. Piłem je z przyjemnością do samego końca, czyli tak zwanego dna, zupełnie bez poczucia obciachu. Czy kupiłbym je jeszcze raz? Bez przesady. Rozejrzałbym się raczej za etykietą, na której nazwa wina byłaby zapisana z kreską albo nawet nierozłącznie.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Odtrutka z Bordeaux

Tu nie ma co gadać, trzeba pić, żeby zapomnieć. Po dwóch australijskich shirazach, o których śmiało mogę powiedzieć, że były fatalne, i po burgundzie, który na tym etapie mojej winnej edukacji wciąż mnie przerasta, wypiłem wino, którego degustacja była dla mnie prawdziwą przyjemnością. Mowa o Chateau Hauteville 2006. To wino całkiem nieźle pachnie świeżymi porzeczkami, w ustach nie atakuje nadmierną kwasowością, która dobrze współgra z alkoholem i wyraźnie wyczuwalnymi, ale raczej łagodnymi taninami. Cena akceptowalna w polskich warunkach (66 zł), jednak na Zachodzie ten rocznik można było kupić nawet za 5-8€ (ok. 20-32 zł). Ech... nie myśleć.... pić...
---
Alkohol: 12,5%
Skład: Cabernet Sauvignon 50%, Merlot 35%, Petit Verdot 15%.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Winne Wtorki #1

No i mamy pierwszy wtorek miesiąca, dziś poznamy pierwsze efekty projektu o nazwie “Winne wtorki”, w ramach którego grupa blogerów będzie opisywała swe wrażenia z degustacji tego samego wina. Debiutującym trunkiem jest australijskie wino McGuigan Estate Shiraz, które miałem okazję pić już kilka dni temu.

Chciałem się do tej degustacji dobrze przygotować, zajrzałem na internetową stronę producenta i… niestety nic nie znalazłem. Jest kilka linii produktowych, ale wśród nich nie znalazłem informacji na temat tego wina. Pomyślałem sobie, że może to jakaś podróbka, ale znalazłem w sieci opisy naszego wina, nawet dość entuzjastyczne, zwłaszcza przy tej cenie (ktoś w UK kupił je w promocji za niecałe 4 funty czyli jakieś 18 zł, normalnie kosztuje zaś ok. 8-9 funtów). U nas nie jest tak różowo - rocznik 2009 w Almie kupiłem za 49 zł, natomiast 2008 w Leclerku za 53 zł. Jak zawsze w takich przypadkach poczułem się lekko wykorzystany. Podejrzewam jednak, że jest to najprostszy i najtańszy produkt przeznaczony na masowy, supermarketowy rynek. Sprawdziłem, czy uznana sława świata win - pani Jancis Robinson miała przyjemność skosztowania tego trunku i okazało się, że próbowała rocznika 2008. Według opisu z jej portalu winogrona, z których zrobione jest wino, pochodzą z różnych regionów południowej Australii, przy czym 20% z prestiżowego regionu Langhorne Creek. Co więcej, nie jest to czysty shiraz, lecz kupaż - 87% shiraz, 8% petit verdot, pozostałe 5% to inne domieszki.

Tyle wyczytałem w Internecie, teraz czas na degustację rocznika 2008. Najpierw nos. Próbowałem wywąchać jakąś owocową czy kwiatową nutę, ale mi się nie wyszło. Starałem się, ponawiałem próby, bez skutku - żadnych kwiatów, żadnych owoców. Zapachy kojarzyły mi się raczej z czymś mięsnym i najbliższym skojarzeniem była pieprzna frankfurterka, którą uwielbiam pod warunkiem, że jest to frankfurterka a nie wino. Opróżniony z wina kieliszek pachniał natomiast pysznym razowym chlebem okraszonym suszoną śliwką. To bardzo ciekawe doświadczenie i tak naprawdę chyba po raz pierwszy wąchałem pusty kieliszek. Zapachy w nim były silniejsze i przyjemniejsze, niż wtedy, gdy był wypełniony winem. Kolejna, świeżo wlana porcja, tuż po zakręceniu kielichem kojarzyła się dość wyraźnie ze “stajenką”.

Smak wina nie powala, w nim także brakuje owocu (no, można wyczuć lekką wisienkę daleko w tle), jest za to sporo kwasu i pikantna goryczka na końcu. Być może wino zrobiono z tych gron, które odpadły podczas selekcji materiału na wina lepszej jakości. Być może owoce nie zdążyły jeszcze dojrzeć i stąd (tak mi się wydaje) nadmierna jak na mój gust kwasowość.

Moim zdaniem wino nie jest warte więcej niż 20 zł. Jancis Robinson dała mu 15 punktów (na 20 możliwych), co oznacza mniej więcej tyle, że da się bez bólu wypić, ale łba nie urywa. Ale pani Robinson jest elegancką, dobrze wychowaną damą i mam wrażenie, że 15 punktów wino dostało tylko dlatego, że Australia wciąż pozostaje w brytyjskiej koronie i nie wypada kopać swoich. Ja na jej miejscu byłbym bardziej surowy. Wspomnieć tu również należy, że JR zalecała wypicie tego rocznika najpóźniej w 2010, być może wino to już utraciło walor świeżości. Urzekł mnie jednak fakt, że można bardziej zachwycić się zapachem opróżnionego kieliszka, niż płynem wcześniej go wypełniającym.

Rocznik 2009, który otworzyłem dzień później też pachniał stajenką, co potwierdziła moja żona dziwnym grymasem na swej twarzy. Ale od razu można było wyczuć, że wino było świeższe, bardziej żywe, kwasowość nadal była wyraźna, ale to nie był już zwykły winny kwas, a i wiśniowe nuty jakby dobitniejsze. Nadal uważam, że wino nie jest warte 50 zł, ale 25-30 zł można by już bez większego żalu zapłacić.

Podsumowując naszą pierwszą wspólną degustację muszę powiedzieć z przykrością, że wina nie są warte swej ceny. Może byłbym mniej surowy, gdybym za dwie butle zapłacił 50 zł, ale “stówa” to przegięcie. Zastanawiam się przy tym, czy dystrybutor nie zwęszył jakiejś okazji (w polskim stylu) nabywając na wyprzedaży (wietrzenie magazynów?) stare wino za psi grosz i wstawiając je do super- i hipermarketów licząc na to, że “ciemny lud to kupi”. Ja kupiłem i jakoś mi teraz głupio. Ale jest to też nauczka na przyszłość. Pamiętajmy o piciu win z jak najmłodszych roczników. Win, które przetrwają dekady jest tak naprawdę niewiele, a już z całą pewnością nie dostaniemy ich w sklepach wielkopowierzchniowych. Przy okazji polecam tekst Wojciecha Bońkowskiego “Termin przydatności”. Coś jest na rzeczy.

-----

Lista blogów i ich autorów zaangażowanych w projekt "Winne wtorki":

Viniculture - Winna Strona Życia - Maciej
Czerwone czy białe? - Jakub
Winezine - Ewa
Winne Przygody - blog winem pisany - Krzysztof i Mateusz
Białe nad czerwonym - Piotr
O winie - Tomasz
Książka i wino - Borysa
Kontretykieta - Jakub
Sstarwines - wino na gwiazdkę
Winna pasja - Rafał


poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Cote de Nuits-Villages



Nalałem wino do dwóch kieliszków. Jeden dla mnie i jeden dla mojej żony, która ma niezwykły dar wyrażania celnej opinii o winie już po pierwszym łyczku. W zasadzie nie musiała nic mówić, grymas rysujący się na jej twarzy opowiedział mi o tym winie niemal wszystko.
- Stajenka? - zapytałem.
- Stajenka to była wczoraj i to dość czysta w porównaniu z tym tutaj. Nalej mi, proszę, coś musującego, co tam już od paru dni się chłodzi - odpowiedziała bez ogródek i już wiedziałem, że z butelką tego pinota będę zmagał się dzielnie, ale w osamotnieniu.
Oj tam, przesadza - pomyślałem. A ja się tak szybko nie poddaję, wydałem w końcu niemałe pieniądze i niełatwo mi jest tak po prostu przyjąć, że wino jest be. W Cote de Nuits powstają wszak najlepsze wina regionu. Cote de Nuits Village co prawda nie cieszy się tak dobrą opinią jak samo Cote de Nuits (ze względu na klimat w którym owoce często nie osiągają pełnej dojrzałości), ale prawdę mówiąc trudno mi to zweryfikować, bo moje doświadczenia z winami z Burgundii są raczej mizerne. Brak prawdziwego odniesienia. Zacząłem przyglądać się bliżej swojej próbce. Barwa ceglasta, wino klarowne, przejrzyste, dość jasne. Tak chyba ten pinot powinien wyglądać. Wydaje mi się, że wino powinno trochę postać otwarte, odsapnąć nieco, bo już po chwili stajenkę zastępowała pachnąca czereśnia z domowego kompotu. Z każdą chwilą smak wina zmieniał się na coraz lepszy, te mniej przyjemne nuty zapachowe traciły swą moc, piło się to wino nawet z pewną przyjemnością, ale chyba trudno mi będzie obronić to wino. Jak to się mówi - niesmak pozostał...

piątek, 1 kwietnia 2011

Winne wtorki



W piątek, w dodatku w prima aprilis, napiszę o wtorku. To nie żart. Ostatnio modne jest skrzykiwanie się grup ludzi a nawet całych mas przez internet. W różnym celu. A to żeby wyrazić sprzeciw wobec polityki Ahmadineżada i jego wyborczych przekrętów w Iranie, a to żeby przegnać z Egiptu niejakiego Mubaraka, a to w Libii, żeby obalić Kaddafiego, czy też na Białorusi, żeby nakrzyczeć na Łukaszenkę. Efekty tych akcji są różne, zwykle kończą się zadymami, krwawymi rozruchami, czasem nawet najprawdziwszą wojną.

Skrzyknęło się ostatnio parę osób w Polsce, w tym i ja, ale nie idziemy na Kancelarię Premiera ani Pałac Namiestnikowski, przynajmniej nie w tej chwili. Akcja nasza ma mieć w założeniu charakter pokojowy a jej celem jest krzewienie winnej kultury w kraju, w którym wyżej wymieniona władza deklaruje zamiłowanie do wina, ale wspiera produkcję wódy, z której budżet czerpie znaczne profity.

Na czym polega nasza inicjatywa, którą nazwaliśmy "Winnymi wtorkami"?. Otóż grupa winnych blogerów w demokratycznym głosowaniu wybiera butelkę wina, którą poddaje drobiazgowemu badaniu, czyli przyglądaniu się jej, wąchaniu a nawet smakowaniu zawartości, żeby stwierdzić jaka ona jest. Efekty tych eksperymentów będą publikowane na poszczególnych blogach właśnie we wtorki w dwutygodniowych odstępach. Zarówno czytelnicy blogów, jak i ich autorzy będę mogli się przekonać, jak różnie (a może tak samo) można odbierać to samo wino. Mamy nadzieję, że projekt będzie służył winnej edukacji nas samych, jak i tych wszystkich obywateli naszego kraju, którym zaczyna już przeszkadzać ból głowy po wypiciu o jeden kieliszek wódki za dużo, czy tłusta piwna oponka, która jeszcze jakiś czas temu była pięknie wyrzeźbionym brzuchem. Chcielibyśmy, żeby nasze teksty zachęcały wszystkich zainteresowanych winem do samodzielnych prób na tym polu i pomogły im wkroczyć w ów bajeczny świat, w którym wszystko wydaje się lepsze i piękniejsze.