wtorek, 28 grudnia 2010

Ach... ta barbera...

Raz w miesiącu (przynajmniej) spotykam się z moim przyjacielem, żeby obgadać nasze wspólne interesy. Nie są wielkie, więc ten temat nie zabiera nam dużo czasu. Jego resztę poświęcamy na rozmowy o życiu i dupie Maryni. Spotykamy się tak już od kilkunastu miesięcy, ale dziś chyba po raz pierwszy rozmowę umiliła nam lampka wina. Zamówiłem sobie krwistego wołowego steka, do niego chciałem dobrać malbeka, ale niestety nie było go w karcie win. Z braku laku, padło na barberę (d'Alba) a barbera, jak pamiętają uważni czytelnicy mojego bloga, "nie daje mi spokoju i wciąż mnie gdzieś uwiera". Barbera jak barbera, trochę pachniała wiśnią, w ustach dobrze wyczuwalna kwasowość. Ale nabrałem ochoty na więcej.


Po powrocie do domu otworzyłem chłodziarkę, bo zdawało mi się że wśród kilku innych znajdę butelkę barbery. Jest! Wino La Ladra Barbera d'Asti (Tenute dei Vallarino) z rocznika 2005 musiało spełnić pokładane w nim nadzieje na miły wieczór. I spełniło. No jakże ono je spełniło... Intensywne aromaty wiśni połączone z korzennymi przyprawami, kwasowość świetnie zrównoważona przez słodycz, taniny obecne, ale bardzo miękkie. Nie wiem jak ma się to wino do klasyki gatunku (ten temat został poruszony w Magazynie Wino nr 3/2010), ale dla mnie to była najlepsza z dotychczas wypitych flaszek trunku stworzonego z barbery.

Wiem, gdzie można to wino kupić i wiem (niestety) ile ono kosztuje. Idę po kupon Lotto.

Luksusowe Chardonnay

Wygląda na to, że przesadziłem. To znaczy jestem tego pewien. Następny poranek świadczył o tym dobitnie. Teściowa to dostrzegła, nic nie powiedziała, ale widziałem to w jej spojrzeniu.

Wieczorem postanowiłem dokończyć butelkę kalifornijskiego chardonnay, takiego z supermarketu, ale zupełnie przyzwoitego. Na pewno było przyzwoite, wypiłem je ze smakiem dość szybko, wypukłe dno butelki w przedziwny sposób odpowiedziało na moje spojrzenie. Wieczór był wczesny, rozmowa zajmująca, tylko wina nam zabrakło. Właściwie tylko mnie, dziewczyny sączyły coś innego. Udałem się w miejsce, gdzie trzymam swoje butelczyny z winem i wyciągnąłem kolejną flaszkę chardonnay, tym razem z Chile. Żywiłem w stosunku do niej pewne nadzieje z dwóch powodów. Po pierwsze prześliczna etykieta przedstawiająca posągi z należącej do Chile Wyspy Wielkanocnej zwiastowała ciekawe wnętrze butelki. Po drugie wino to kupiłem w Tygodniu Luksusu - akcji prowadzonej w Lidlu co jakiś czas, kiedy to oferta win staje się bogatsza i droższa zarazem a dobrze wydany katalog sugerował, że mam do czynienia z winem wyjątkowej klasy. I ja temu katalogowi uwierzyłem. I nadal wierzę, nie mam innego wyjścia, bo znów ujrzałem dno butelki, lecz głowa niezdolna już była wydać komunikatu podsumowującego degustację. Ciało udało się po cichu i niezauważenie w miejsce spoczynku.

Nad głową latały helikoptery, na głowie ciążył kamienny kapelusz skradziony posągowi z Wyspy Wielkanocnej. Nie czułem się luksusowo.

ps. Po kilku dniach pojawiłem się w Lidlu, by ponownie kupić chilijskie chardonnay z tajemniczymi figurami na etykiecie. Niestety, dobra luksusowe rozeszły się błyskawicznie. Trudno będzie powtórzyć degustację, jeszcze trudniej wywołać ją z pamięci. Wciąż wierzę, że wino było świetne.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Rocznik 1975

Chateau Colombier-Monpelou z Pauillac, rocznik 1975, kupiłem mojej żonie na urodziny. Moja żona urodziła się właśnie w roku 1975, co prawda nie na lewym brzegu Żyrondy a na prawym rzeki Elbląg, ale z tego akurat faktu nie będę robił zagadnienia.

Przyznam się od razu i bez bicia, że bałem się otworzyć to wino. Bardzo chciałem je wypić, delektować się nim, ale zdawałem sobie sprawę, że nie jest to WIELKIE wino z Bordeaux i że w tym wieku wcale nie musi być dobre. Ba, może nawet okazać się kiepskie. Uspokoił mnie co prawda fakt, że wino kupiłem niedawno i w dodatku w sklepie, więc zupełnie fatalne być nie może, a że może mnie nie zachwycić to już trudno. W końcu chodziło tu tylko o symboliczne uczczenie dość okrągłej rocznicy.

Korek okazał się bardzo miękki. Tak miękki, że dolna jego część oderwała się od reszty podczas wkręcania weń korkociągu. Wpadka, ale poradziłem sobie z nią wpychając oderwaną część do środka butelki i czym prędzej przelewając wino do karafki.

Przystąpiliśmy do picia. Wino było klarowne, kolor nieco może przygaszony, może nie tak intensywny jak w młodym winie, ale bardzo ładny i czysty. Zapach niezbyt intensywny, trudny do rozszyfrowania dla nosa amatora, ale zachęcający do skosztowania płynu, co też uczyniłem. Owocowość gdzieś jakby schowana, za to taniny zdecydowanie wyczuwalne, ale bardzo wygładzone, miękkie, "nieszarpiące" podniebienia.

Po chwili wypiliśmy po kolejnej porcji wina, któremu natlenienie w karafce zdecydowanie pomogło, stało się bardziej aromatyczne, owocowość wydawała się wyraźniejsza, intensywniejsza. Z każdym kieliszkiem było lepiej i lepiej, aż.... aż wino się skończyło. Mój Boże, jak szybko... za szybko... chcę więcej.

Nie wiem, nie znam się, nie umiem ocenić, jestem amatorem. Ale jeśli wino skończyło się zbyt szybko rozpalając naszą ochotę na więcej to chyba nie było złe.

Dla nas w tej chwili, z tej okazji i tym miejscu było świetne.

środa, 15 grudnia 2010

Barbera d'Asti

O barberze na tym blogu wspominałem już chyba kiedyś i o ile dobrze pamiętam wino to miało być pretendentem do jednego z moich ulubionych gatunków. Pisałem wtedy, że muszę wypić co najmniej kilka jeszcze butelek, żeby mieć co do tego pewność i kilka butelek rzeczywiście wypiłem, choć nie wszystkie tu opisałem.

Dziś sięgnąłem do swej chłodziareczki po wino Blina Barbera d'Asti rocznik 2006. Pamiętam, że do tego wina wcale mnie sprzedawca nie zachęcał, za co należy mu się pochwała, bo dobrze o sprzedawcy to świadczy, że nie wciska klientowi tego, na czym zawiesi się (choćby na moment) jego oko. Oczywiście i tak kupiłem to wino, choć nie wypiłem od razu, przeleżało u mnie mniej więcej trzy kwartały, zanim przyszło mi do głowy, że może warto je wypić. W tym czasie sporo poczytałem o barberze, o silnej kwasowości nadającej jej świeżość, o wyraźnym owocowym aromacie, o łagodnych, niezbyt szorstkich garbnikach. Niewiele wyczytałem o zawartości alkoholu w winach z tego szczepu. Blina zawierała go 13,5%. Tzn. taka wartość widniała na etykiecie, choć zacząłem podejrzewać błąd drukarski (zwany chochlikiem) i gotów byłem obstawić ostatnie pieniądze na to, że było to raczej 15,3% :) W każdym razie wino dość szybko uaktywniło proces wydzielania endorfin i po wypiciu pół butelki gotów byłem przysiąc, że barbera to "moje" wino. Ale to nieprawda.

Tych kilka wypitych butelek (chyba jeszcze nie kilkanaście) nie pozwoliło mi się zakochać w barberze. Jak dla mnie (i na tą chwilę) kwasowość zbyt duża, alkohol zbyt mocny. Czy żałuję wypicia butelki tego wina. Na pewno nie. Barbera zawsze będzie dla mnie pokusą, może niekoniecznie ta z Asti albo z Alby, może raczej ta z Monferrato. Zawsze będę pił barberę z zaciekawieniem. Nadal jednak malbec jest moim liderem, choć ostatnio wypita butelka Chateau Tour Seran zasugerowała, że bordoscy żołnierze nie opadli z sił po walkach stoczonych z wojownikami z nowego świata.

sobota, 27 listopada 2010

Vinho Verde


Nie wiem czy picie vinho verde o tej porze roku to dobry pomysł, ale czy człowiek musi mieć zawsze dobre pomysły? Lato minęło, na następne trzeba poczekać, balkon już zamknięty a vinho verde lepiej wypić wcześniej, niż później. Postanowiłem nie czekać. W domu przy kaloryferze ciepło, przymknąłem oczy i wyobraziłem sobie, że jestem na portugalskiej plaży i tam, na leżaczku, pociągam chłodne, leciutko musujące wino. Ale kaloryfer to nie plaża, a wino, choć nazwę miało obiecującą, wiele wspólnego z dobrym vinho verde nie miało. Complo Vinho Verde kupione w sklepie należącym do dużej sieci handlowej (E.Leclerc) okazało się porażką maksymalną. Nic w nim nie musowało, nie przywoływało skojarzeń z żadną plażą, nawet tą nadbałtycką. Nie polecam, a nawet odradzam, choć lubię eksperymenty i niejedno dziwne wino wypiłem. Nie tego oczekiwałem, rozczarowałem się tylko i tyle. Może było już za stare, pochodziło z 2007 roku i pewnie lepiej byłoby wypić je ciut wcześniej, ale stawiałbym raczej na to, że po prostu wino to producentowi nie wyszło.

Po kilku dniach sięgnąłem po inną butelkę portugalskiego wina. Vinhas Altas Vinho Verde z 2008 roku dla odmiany okazało się strzałem w dziesiątkę. Leciutkie (tylko 10%), cudownie musujące, orzeźwiające. Pić takie wino to czysta przyjemność. Ale pod jednym warunkiem. Nie powinno robić się tego w samotności, bo nigdy nie osiągnie się pełnej radości z jego picia, tak samo jak nigdy nie będzie cieszyło wylegiwanie się w pojedynkę na portugalskiej plaży. Nawet najpiękniejszej na świecie.

czwartek, 18 listopada 2010

Beaujolais.

Trzeci czwartek listopada, czyli czas na Beaujolais Nouveau. Wiem, wiem, to jest niemodne i to niemodne już od kilku lat. Tak przynajmniej twierdzą Ci, co już trochę wypili, a zatem i parę rozumów zjedli. Ja, jako młody (nouveau) uczniak odnajdują jednak pewną przyjemność w piciu Beaujolais. W tym roku postanowiłem otworzyć dwie butelki. Tegoroczne młode wino z Beaujolais i wino z 2007 roku, ale z apelacji Beaujolais Villages.


To drugie z wymienionych win zaskakuje intensywnym bukietem, fakt że niezbyt różnorodnym, bo wyraźnie wyczuwalne są według mnie tylko powidła truskawkowe. Po spróbowaniu trunku dopisać do wrażeń smakowych można wiśnie wyciągnięte z domowego, dobrze zrobionego kompotu. Taniny są delikatne, wyczuwalne, ale zupełnie do przyjęcia dla osób, które nie znoszą herbacianych fusów w smaku wina.

Tegoroczne nouveau też ma zapach kompotu, ale mocno rozrzedzonego, z owoców z pewnością czerwonych, ale trudno identyfikowalnych. W ustach pojawia się co prawda zarys wiśni, ale odległy, dopiero wyłaniający się z mgły, jeszcze pozbawiony barwy, intensywności.


Obie butelki kosztowały w zasadzie tyle samo, ok. 30 zł. Ich charakter jest podobny ale beaujolais villages z 2007 roku jest jakby "podkręconą" wersją nouveau, bardziej intensywną skoncentrowaną. Wybór zatem jest oczywisty. Świeżak wybiera wersję bardziej dojrzałą.

Gdzie jest malbec?

Pierwszy dzień listopadowego urlopu postanowiłem zaplanować dość szczegółowo i ze sporym wyprzedzeniem. Z życiowego doświadczenia już wiem, że nadmiar tych planów zwykle skutkuje ich niewykonaniem, więc główne cele ograniczyłem do dwóch. Po pierwsze zobaczyć nowo wyremontowany Plac Grzybowski. Po drugie znaleźć prosty i szybki przepis na stek argentyński, który mógłbym popić dobrym malbekiem. To była baza, na której mój plan mógłby się rozwijać, dająca też miejsce na zachcianki miasta, którego polecenia zwykłem spełniać i żądaniom którego ulegam bez większych oporów.

Samochód pozostawiłem na parkingu, moje auto w centrum byłoby uciążliwe i dla mnie, i dla rzeczonego miasta. Nigdy nie miałem zastrzeżeń do miejskiej komunikacji (jestem wielkim fanem metra), udałem się zatem krokiem leniwym, ale pewnym w kierunku metra "Stokłosy". Miasto (dzielnica) i żądza pieniądza kazały mi zajść do kiosku po bilet (całodobowy) i kupon totolotka, który z miejsca stał się świadectwem mojej naiwnej wiary w przyszłość łatwą i przyjemną.

Wysiadłem na stacji "Świętokrzyska" i jak zwykle w kierunku Placu Grzybowskiego ruszyłem ulicą Próżną, która w mej świadomości prosperuje jako ulica "Opróżniona". Mało w niej życia obecnie, stan ten trwa nieznośnie długo. Zbyt długo. Jedynym bogactwem ulicy wydają się być rozliczne ślady (te zwarte jeszcze, i te już rozmazane) psich kup. Tego "majątku" nie pragnę i z uwagą stawiałem kroki, starając się nie wdepnąć w organiczne bogactwo śladów obecności "braci mniejszych". Szczęśliwie docieram do punktu pierwszego mojego planu. Hmmm. Nie umiałem ocenić urody nowego placu, światło (przedpołudniowe jeszcze) nie pozwalało mi uchwycić wyczuwalnego podskórnie piękna tego miejsca. Uznałem, że lepiej będzie jeśli nie będę się silił na udane zdjęcia i poczekam na lepszy moment, aby to miejsce godnie i uczciwie zareklamować. Może lepszą porą na odwiedzenie placu byłby wieczór.

Udałem się zatem w kierunku "Złotych tarasów" by tam, w sieci Marks & Spencer odnaleźć towarzysza mojego posiłku. Ulica E. Plater wygląda coraz piękniej. Kamienno-mozaikowe murki rozdzielające pasy ruchu kojarzą mi się jakoś z Gaudim i Barceloną, w której jak dotąd jednak nie byłem. W "Marks &  Spencer" nie znalazłem malbeka ani z argentyńskiej Mendozy, ani z francuskiego Cahors. Jakoś głupio było mi wyjść z pustymi rękoma, wyszedłem zatem z butelką chateauneuf-du-pape, o której wspomnę zapewnie kiedyś w przyszłości. Zdecydowałem się na wino tego typu, ponieważ kilka dni temu miałem okazję i niewątpliwą przyjemność wypicia chateauneuf, które bardzo mi smakowało i nie było przy okazji bardzo drogie (ok. 70 zł). Etykieta poniżej.




Malbeka musiałem poszukać gdzieś indziej. Wsiadłem do tramwaju nr 33 i pojechałem w kierunku Ronda Radosława. Jazda tramwajem, choć bezproblemowa i szybka (zważywszy na tempo poruszających się obok samochodów) nie była dla mnie przeżyciem szczególnie radosnym. Jakimś smutkiem napełnił mnie obraz tych wszystkich starych ludzi, którzy resztki sił oszczędzają na walkę o ostatnie wolne miejsca w tramwaju. No ale ja nie o tym. Chciałem dotrzeć na ulicę Burakowską. Znajduje się tam znany i cieszący się dobrą marką skład win. Tam bez problemu kupiłem upragnionego malbeka, w zamian zmalał skład banknotów w moim portfelu. Ale co tam, żyje się tylko raz. Koty jednak mają nieco lepiej.

Sam skład win, wraz z towarzyszącą mu restauracyjką okazał się być "złotym środkiem", dosłownie i w przenośni. Leży pomiędzy ośrodkiem warszawskiego konsumpcjonizmu, jakim jest CH "Arkadia" a miejscem spoczynku zacnych obywateli Warszawy, dla których dobra doczesne straciły nieco na znaczeniu. Powązki, bo o nich mowa, wywarły na mnie niesamowite wrażenie. Wstyd się przyznać, ale byłem na tym cmentarzu pierwszy raz w życiu. Miejsce bardzo mi się tam spodobało i będę się starał nawiedzać je częściej. Ile tam ciekawych zakamarków, ile interesujących kadrów...

Co do malbeka, to muszę uczciwie powiedzieć, że mimo trudu włożonego w jego odnalezienie, nie został on ozdobą przygotowanego na argentyńską modłę steku. Nie zmieścił się w chłodziarce wypełnionej już innymi trunkami. Jego rolę przejął zacny przedstawiciel francuskiej apelacji Cotes du Rhone Villages.


Mój Boże, jak bardzo mi to wino smakowało. Połączenie steku z tym winem może nie było idealne (choć zastrzeżeń nie mam), ale trud włożony w wypełnienie dzisiejszego planu opłacił się z nawiązką. Z dużą nawiązką...

środa, 10 listopada 2010

Kolejne eksperymenty.

Im więcej piję win "lepszych" i droższych, tym większą mam pokusę by sięgnąć po niedrogie, a nawet bardzo tanie wina z marketu takiego jak Lidl. Tym razem padło na produkty pochodzące z Włoch, Francji i Grecji. O ile Bordeaux i Montepulciano widziałem wcześniej na półkach Lidla, to wino z Grecji było dla mnie nowością i to, jak na trunki sprzedawane w tej sieci, nowością drogą (niemal 15 zł). Co ciekawe, wino to okazało się całkiem przyjemne w piciu, co stwierdzić musiałem nie tylko ja, bo podczas kolejnej wizyty w sklepie już go dostrzec nie umiałem. Bordeaux i Montepulciano piłem wcześniej (inne roczniki), nie byłem specjalnie zachwycony, ale też i nad nimi nie płakałem. Tym razem Bordeaux okazało się całkiem przyzwoite, lepsze od tego z 2008, natomiast produkt włoski utwierdził mnie w przekonaniu, że 9,99 to cena graniczna, przekroczenie której byłoby bezczelnym zamachem na portfel amatora niedrogich win. Ranking win odpowiada całkowicie cenom, jakie przyszło mi za nie zapłacić. Niecałe 40 zł wydane na trzy wina to i tak niemal okazja, zatem proces badawczy okazał się niezbyt kosztowny, ale wiele wnoszący do mej winnej edukacji.

Mój ranking:
  1. Grecja - 14,99 zł
  2. Francja - 13,45 zł
  3. Włochy - 9,99 zł
A jeśli ktoś próbował i ma zdanie odmienne to zapraszam do skomentowania wpisu i podzielenia się własnymi wnioskami z eksperymentu.

niedziela, 7 listopada 2010

Winne Chiny

W Hongkongu zakończyły się właśnie 3. Międzynarodowe Targi Wina. Brało w nich udział blisko 700 wystawców z 29 krajów. Krajem partnerskim targów była Australia, która jest trzecim pod względem wielkości dostawcą wina do Hongkongu. Najbogatszą ofertą, poza Australią, mogły poszczycić się Francja, Włochy i Hiszpania, które reprezentowało ponad 370 wystawców, dwa razy więcej niż w zeszłym roku, co wyraźnie pokazuje, jak ważnym rynkiem dla wina są Chiny. Całkowita wartość importu wzrosła w pierwszych trzech kwartałach 2010 roku o 72 procent i osiągnęła poziom 4,67 mld hongkońskich dolarów. Dzięki temu Hongkong stał się drugim pod względem wielkości centrum aukcyjnym wina (po Nowym Jorku) spychając Londyn na miejsce trzecie.

Coś mi się zdaje, że przy takim popycie na wino ze strony Chin europejscy amatorzy wina będą musieli zadowolić się winem drugiego i trzeciego sortu albo słono płacić za wina najlepszej jakości.

Idę po kupon Lotto...

poniedziałek, 1 listopada 2010

Amarone


Amarone della Valopolicella, zwykle nazywane po prostu Amarone, jest włoskim winem wytrawnym pochodzącym z regionu Veneto. Powstaje z mieszaniny gron szczepów Corvina (40-80%) i Rondinella (20-40%), dopuszcza się również stosowanie innych czerwonych winogron (5-25%) takich jak molinara, dindarella, oselletta, croatina, jednak udział każdej z tych odmian nie może przekroczyć 10%. W przypadku wina, które miałem przyjemność pić (Lena di Mezzo, Monte del Fra) było to 80% szczepu Corvina i 20% szczepu Rondinella.

Proces produkcji wina jest szczególnie ciekawy i to właśnie jego specyficzny przebieg decyduje i wyjątkowym charakterze tego trunku. Osobom chcącym bliżej poznać szczegóły procesu produkcji wina polecam przeczytanie artykułu ze strony vinisfera.pl, który pierwotnie ukazał się w branżowym miesięczniku branżowym „Rynki alkoholowe”.

Trzeba przyznać, że nie jest to tanie wino, choć jeszcze kilka, kilkanaście lat temu ceny winogron, z których powstaje wino były bardzo niskie i Amarone było bardzo konkurencyjne w stosunku do najbardziej znanych win włoskich, takich jak Barolo i Brunello di Montalcino. Jednak do dzisiaj wzrosły one nawet kilkunastokrotnie, co w połączeniu w wysokimi kosztami produkcji i niemałymi marżami sklepów w Polsce sprawia, że butelkę niezłego Amarone trudno kupić u nas za mniej niż 100 zł. Niemniej jednak zdecydowanie polecam wypicie tego oryginalnego wina, a ocenę jego rzeczywistej wartości pozostawiam amatorom boskiego trunku.

Mi w każdym razie przypadło do gustu.

Winestory, 139 zł

piątek, 29 października 2010

Jak zostałem palaczem.

Tak... Edukując się w temacie wina dowiedziałem się, że rok 2005 był dla winiarstwa Europy i Francji szczególny. Kupowałem zatem francuskie wina z tego rocznika spodziewając się ambrozji, która przepływając przez mój otwór gębowy i dalej, wyzwoliłaby we mnie poczucie uchwycenia Najwyższego za stopy lub jego sukmany w najgorszym przypadku.

To jest modne i na czasie mieć kawałek uprawnej ziemi w okolicach Bordeaux czy w Burgundii, obsadzonej winoroślą rodzącą cudowne owoce, z których powstają zachwycające wina. Winnice mają aktorzy, bankierzy, maklerzy giełdy niekoniecznie rolnej a nawet kierowcy rajdowi. Moje wino było produktem wyobraźni palacza papierosów lub przynajmniej plantatora tabaki. Pijąc ten trunek czułem się jakbym palił papierosa czy też żuł  tabakę.

U nas powstawały wina z jabłek a we Francji rolę winogron przejęły liście tabaki. Ani za jabłkami, ani za tytoniem specjalnie nie przepadam, ale gdybym miał wybierać, wolałbym jabłko.

Papierosy w płynie kosztowały mnie niemal 50 zł i uważam tę kwotę, za jedną z najgorzej zainwestowanych. Słowo daję, wolałbym za tę kwotę kupić w Lidlu co najmniej 3 wina, które dałyby mi radość znacznie większą niż ta paczka marnych fajek z wielkiego rocznika 2005.

piątek, 22 października 2010

Czyste złoto.

Wciąż nie mogę przestać zachwycać się winami ze szczepu Malbec, a Trivento Golden Reserve nie pozwala wygasnąć żarowi tej miłości. Cudownie aromatyczne, w ustach bogate. Uwielbiam smak przetworzonej śliwki mieszającej się z konfiturową, ale nie słodką wiśnią. Wysoki poziom alkoholu (14,8%) sprytnie chowa się gdzieś za wyraźną przyprawową nutą, nadającą winu w końcówce lekko gorzkawy posmak.

Uwielbiam to wino i polecam je wszystkim. Na co dzień i od święta.

środa, 20 października 2010

Sałatka grecka + retsina = :)

Zainspirowany kulinarnymi podróżami Ricka Steina po krajach śródziemnomorskich postanowiłem szybko zrobić sałatkę grecką, do której otworzyłem retsinę. Nigdy nie piłem retsiny, wiedziałem jedynie, że dodaje się do niej żywicę sosnową. W bardzo dawnych czasach żywicą lakowano amfory, żeby wino się nie utleniało. Nieco później dodawano ją do wina, by na jego powierzchni utworzył się szczelny kożuch zapobiegający oksydacji. Dzięki temu zabiegowi retsina uzyskiwała silny, charakterystyczny aromat, co było o tyle korzystne, że savatiano, szczep z którego powstaje trunek jest niemal pozbawiony zapachu.  Obawiałem się tej intensywności, ale okazuje się, że sami Grecy często nie tolerowali nazbyt intensywnego zapachu retsiny i w końcu zaczęto produkować wina łatwiejsze w odbiorze, świeższe, lekko jedynie doprawione żywicą.

Moja Retsina Kourtaki okazała się winem przyjemnym w piciu, o dość dużej (wg. mnie) kwasowości, ale w granicach mojej tolerancji na ten element struktury wina, choć Panowie Bieńczyk i Bońkowski w "Winach Europy" piszą, że akurat ten szczep charakteryzuje się niską kwasowością, przez co wina staję się płaskie i nudne. Na mnie retsina zrobiła niezłe wrażenie, ale zaznaczam, że to była pierwsza w moim życiu butelka tego gatunku, brak mi więc skali porównawczej.

To co mnie zaskoczyło, to brak rocznika na etykiecie. Wydaje mi się, że to też jest cecha charakterystyczna retsiny. Na żadnej z butelek, jakie widziałem w internecie, nie zauważyłem rocznika.

Poziom alkoholu 12%, temperatura serwowania 7-9 st. C.

Cena ok. 25 zł.
----------------
ps. Nuty "żywiczne" stają się coraz bardziej wyczuwalne wraz ze wzrostem temperatury wina. Jeśli chcecie je poczuć zapomnijcie o tych 7-9 stopniach :)

poniedziałek, 11 października 2010

Dobre, bo polskie.

W kwietniu tego roku miałem okazję wypić po raz pierwszy w życiu legalnie wyprodukowane polskie wino (no bo coś dziwnego z jabłek, co wypiłem w liceum, winem było tylko z nazwy) i byłem tym faktem mocno podekscytowany. Chardonnay/auxerrois w wykonaniu Winnic Jaworek było świetne i rozbudziło we mnie chęć poznania innych polskich win. Tym razem w moje ręce wpadł produkt Winnicy Płochockich o nazwie Sibemus pochodzący ze zbiorów w 2009 roku. Sibemus to nazwa pochodząca od głównych szczepów winorośli, z których powstał ten trunek (Sibera 70%, Muskat 20% i 10% Seyval Blanc). Nie wiem za co odpowiadają w tej mieszance poszczególne szczepy, ale smak wina, jak na mój gust i niewielkie doświadczenie, rewelacyjny. Naprawdę pyszne wino.

Postanowiłem kolejny raz wykorzystać (jakkolwiek to brzmi) moją żonę:
- Spróbuj tego wina - mówię - moim zdaniem jest super.
- Nie, dziękuję kochanie, nie piję żadnego wina, jutro muszę wstać rano do pracy.
- Tylko łyczka, weź z mojego kielicha.
- Mmmm, dobre - stwierdziła dość lakonicznie, trochę jakby na odczepkę, nie byłem pewien, czy jej smakowało.
Ale...
- Nie wypij całego, może jeszcze spróbuję, jak położymy dzieci spać - dodała z uśmieszkiem na twarzy.

Tak... to było cholernie dobre wino...

sobota, 28 sierpnia 2010

Detektyw

Lanzarini Montecepas Viognier 2006 kupiłem w mojej ulubionej sieci Winestory. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej na temat tego wina i rozpocząłem poszukiwania od internetowej strony sklepu. Zdziwiłem się nieco, bo w ofercie winiarni takiego trunku już nie było. Pewnie dobre wino, pomyślałem, szybko zniknęło ze sklepowych półek. Zajrzałem wiec na stronę producenta i... kolejna niespodzianka. Wina ze szczepu viogner brak w ofercie. To już zupełnie rozbudziło moja ciekawość, chwyciłem czym prędzej otwieracz i szybko wyciągnąłem z jego nieocenioną pomocą plastikowy (i co z tego?) korek. Zapach okazał się bardzo interesujący, nie pamiętam żadnego innego wina o tak charakterystycznym aromacie, w którym dominowała, takie odniosłem wrażenie, wyraźna nuta rodzynek. Rzut oka na etykietę: owoce tropikalne z ananasem na czele. To już zmusiło mnie do podjęcia intensywnych działań. Idę do sklepu po małe frykasy. Otworzyłem puszkę z ananasem i torebkę rodzynek. Test porównawczy pozwolił szybko wyciągnąć wniosek: to ani rodzynki, ani ananas.

- Cóż to może być? - Pytam żonę. Żona mniej pije, więc ma lepszy węch i świeższe podejście do tematu.
- Suszone śliwki - odpowiada po krótkiej chwili.
- No, nie wiem, ale może... - Mówię jednak nie do końca zadowolony z odpowiedzi.

Poszukiwania trwają. Otwieram "Wielki atlas świata win" Hugh Johnson'a i Francis Robinson. Szukam szczepu viognier. Jest! "Mocne, pełne, kwiaty głogu i morele". No jasne! Wszystko jasne! Ten intensywny aromat to zapach suszonych moreli, przez który nieśmiało przebijało się jeszcze jabłko.

Cóż, mój nos mnie zawiódł. Okazało się, kolejny raz zresztą, że w rozpoznawaniu zapachów i smaków jestem slaby. Ot, dupa a nie znawca win.

Ale zabawę miałem przednią.

czwartek, 19 sierpnia 2010

Co dalej, wujku Matt?

Oho... Zdaje się, że dawno tu nie zaglądałem. Dwa miesiące to przecież 1/6 roku - mnóstwo czasu. Nie zapomniałem o swoim blogu, przeciwnie, wiele o nim myślałem. Przejrzałem wcześniejsze wpisy, także te pierwsze, starałem się ustalić jaki charakter ma mieć to moje pisanie. "Uncle Matt in travel" to oczywiste nawiązanie do uwielbianych przeze mnie "Fragglesów" i jednego z bohaterów dziecięcego serialu (Uncle Traveling Matt). Wujek Matt, podróżnik, to wciąż mój idol. Ciągle marzę o dalekich podróżach, nie wyobrażam sobie nie wysłania pamiątkowej kartki do bliskich, w której opisywałbym swoje przygody. Taki miał być ten blog, choć ani pierwsze, ani ostatnie wpisy o tym wcale nie świadczą.

Chyba zbyt dużo poświęciłem tu miejsca winu. Temat, nie powiem, interesujący, wart poznania i dalszej eksploracji, ale im więcej na temat wina pisałem, tym silniej czułem, że ta podróż prowadzi donikąd. Należy o winach, zwłaszcza dobrych, wspomnieć, ale nie warto robić z tych trunków celu samego w sobie. Nie zamierzam (Boże, broń!) rezygnować z degustacji wina, ale postanowiłem, że na tym blogu nie będzie ono tematem dominującym.

Mój blog będzie od teraz miejscem relacji z wycieczek i podróży, tych rzeczywistych, ale i tych wirtualnych, tych bardziej ciekawych i tych mniej zajmujących. Przede wszystkim zaś chciałbym, aby był zapisem mojej osobistej podróży przez życie.

Wujku Matt, pakujmy kieliszki do walizki i ruszajmy w drogę!

czwartek, 15 lipca 2010

Piłka i wino.

Mistrzostwa, mistrzostwa i po mistrzostwach. Nie znam się zbyt dobrze ani na winach, ani na piłce, ale mam wrażenie, że południowoafrykańskie rozgrywki ujawniły pewną paralelę tych dwóch na pozór odmiennych światów. Przyjąłem, że mecz to butelka wina, a turniej to zestaw win, z których wyłonić należy zwycięzcę. Ranking drużyn to także ranking win, w dużej mierze subiektywny, choć budowany na parametrach dających w założeniu opis rzeczowy i obiektywny. Ranking to podstawa typowania zwycięzcy, ale nie zawsze faworyt triumfuje a tegoroczne mistrzostwa są tego najlepszym przykładem.

Zadufana, pełna pychy Francja nie zrozumiała, że nowe może być lepsze, że Nowy Świat może pokonać Stary bez większego wysiłku, tradycja uległa nowoczesności. Włosi mają w drużynie swoje indywidualności - supertoskany wymykające się sztywnym regułom, ale przekonanie o wyższości jednostek może rozbić w pył całą drużynę. Niemcy systematyczną, rzetelną pracą budowali swą potęgę, jako drużyna byli po prostu tak dobrzy i równi jak solidne są wina w kraju leżącego między Odrą i Renem. Zabrakło jednak błysku i pasji, by pokonać wypoczętych i wyluzowanych po sjeście Hiszpanów. A Torres? Czy to czasem nie jest łącznik obu światów?

To że Hiszpania jest tegorocznym Mistrzem Świata w piłce nożnej nie budzi już wątpliwości. Pytanie, czy na taki tytuł będą zasługiwały również hiszpańskie wina.

niedziela, 20 czerwca 2010

Mundialowe pijaństwo.

Mistrzostwa świata w piłce nożnej są doskonałą okazją by cieszyć się nie tylko futbolowym świętem, ale i winami pochodzącymi z krajów, których reprezentacje biorą udział w rozgrywkach. Trudno, rzecz jasna, dostać u nas wino holenderskie czy też z Wybrzeża Kości Słoniowej, znacznie łatwiej kupić wina z Francji, Portugalii, Włoch, Argentyny, Chile czy (a może przede wszystkim) z RPA.

Plan był ambitny, ale w pojedynkę nie do zrealizowania: jedno wino z na mecz. Nie do zrealizowania, bo w domu aktualnie tylko ja zajmuję się opróżnianiem butelek, a sami rozumiecie, że trzy butelki na głowę to lekka przesada. Nawet gdyby się udało to na pewno niewiele bym pamiętał z tych mistrzostw, a nie o to chyba chodzi. W praktyce wygląda to tak, że wypijam jedno wino na trzy mecze, nie zawsze udaje mi się trafić z wyborem w odpowiednią reprezentację a poza tym, jeśli pracuję po południu to o piciu alkoholu w ogóle nie może być mowy. Niemniej jednak kilka win udało mi się otworzyć i tak spokojnie przez te trzy mecze sącząc docieram do butelki dna bez uczucia sponiewierania, co mnie bardzo cieszy, bo im jestem starszy tym gorzej toleruję “syndrom dnia poprzedniego”.

Swój “mundial” rozpocząłem z kilkudniowym poślizgiem w stosunku do otwarcia mistrzostw od australijskiej mieszanki gewurztraminera i rieslinga (Mc Guigan Black Label) w wydaniu, jak na mój gust, zbyt słodkim. Fajne, świeże, ale jednak zbyt dużo cukru, by przekonać mnie jeszcze raz do tej butelki. 

Zupełnie inaczej było z butelką nowozelandzkiego sauvignon blanc (Clocktower). Naprawdę dobre wino, które nie rozczarowuje w odróżnieniu od gry Nowozelandczyków na mistrzostwach. Zresztą jeśli chodzi o ten szczep i ten kraj to jeszcze nie natknąłem się na słabe wina. Wciąż mam w pamięci rześki smak Silverlake’a czy River Stone’a.

Lugana (Monte del Fra) też mi smakowało, mimo sugestii Hugh Johnsona, że szczep Trebbiano di Lugana jest raczej podły i wymaga kupażowania. Moje zdanie jest jednak takie, że wino to jest smaczne i godne polecenia, choć łatwiej byłoby je zarekomendować, gdyby jego cena była niższa. Za niemal 50 zł wybór win jest już naprawdę spory a Lugana, mimo swych zalet, raczej nie będzie numerem jeden na mojej liście zakupów.

Do wina Azul Portugal Ribatejo Branco podchodziłem z taką pewną nieśmiałością, ponieważ przestraszyłem się nieco opinii mojej sklepowej konsultantki na temat białych win z Portugalii. Zaryzykowałem jednak i w moje ręce, a później usta, trafiła butelka naprawdę niezłego wina. Mieszanka lokalnych szczepów przypominała mi nieco chardonnay z lekką orzechową nutą. Końcówka nieco gorzkawa charakterystyczna dla grejpfruta. 

Niemieckie wino Binz+Bratt Franconia 2009 było bardzo przyjemne i osłodziło gorzki smak porażki Niemców z Serbami. Ciekawe wino, którego skład zmienia się w zależności od rocznika, szczegóły dla zainteresowanych na stronie producenta binz-bratt.com. Wino uważam za godne polecenia.

Robert Mondavi Woodbridge Zinfandel - nos mocno owocowy, o dziwo nie atakuje alkoholem, jak to bywało w przypadku zinfandeli, które piłem wcześniej. W ustach wino przypomina śliwkowe powidła, choć jakby nieco za słodkie, co mogłoby sugerować “moc” wina. Rzeczywiście, w końcówce alkohol już jest dobrze wyczuwalny, może nie dominuje nad całością, ale przypomina z całym zdecydowaniem o charakterze zinfandeli. Oczekiwałem po tej butelce Woodbridge jakiegoś odczarowania, przekonania mnie do amerykańskiego szczepu i w pewnym sensie nie zawiodłem się, ale wiem na pewno, że zinfandel nie jest tym, czego bym szukał lustrując sklepowe półki.

I na koniec dwa włoskie, ale niezbyt drogie wina popularne czyli chianti i montepulciano d’abruzzo. Trudno się nimi zachwycać, ale i nic złego powiedzieć o nich nie można. Łatwo wchodzą, kieszeni nie drenują, umilają mecze, nawet Włochów, którzy na tych mistrzostwach reprezentują jednak poziom dolnej półki.



wtorek, 8 czerwca 2010

Nowy świat znów na czele.

Robert Mondavi to słynna i uznana marka kalifornijska, w ofercie której można znaleźć wina jednoodmianowe na każdą kieszeń. Robert Mondavi Woodbridge to bodajże najniższa półka win od tego producenta, ale jeśli najsłabsze wina są tak dobre jak chardonnay, które miałem okazję ostatnio wypić, to trzeba gościowi oddać wielki szacun. Gdzieś w przechowalni moich win schowany jest zinfandel z serii Woodbridge, który - tak to sobie wyobrażam - powinien przywrócić moją wiarę w ten szczep. Czy tak będzie, czy też może okaże się kolejnym, sporym rozczarowaniem - czas pokaże. Chardonnay z 2006 było naprawdę przyzwoite. Swoją drogą ciekaw jestem w jakiej cenie sprzedają Woodbridge w USA, w Polsce butelkę kupiłem za niecałe 50 zł, ale mam jakieś takie przeczucie, że w Stanach za te pieniądze kupiłbym dwie, a może i trzy flaszki. Póki co jestem w Polsce, przy kasie z żalem zaciskam zęby, a szczękościsk ustępuje niestety dopiero przy degustacji zakupionych win.

Zachęcony produktem Mondaviego sięgnąłem po inne chardonnay, tym razem z francuskiej Jury (Domaine Grand, rocznik 2008). Przewodnik Wina Europy 2009 dość ciepło wypowiada się o wytwórcy wina - "Jeden z lepszych producentów drugiego szeregu". "Warte odnotowania jest En Beaumont". Być może, tego akurat nie piłem ale "Cotes de Jura Chardonnay 2008" nie zachwyca. Jak na mój gust jest zbyt kwasowe, choć aromat jest bardzo zachęcający i kuszący. Wydaje mi się, że można jeszcze poczekać z piciem tego rocznika, choć niektórzy twierdzą, że wino to najlepsze ma już za sobą. Mimo to chętnie spróbowałbym go za dwa, trzy lata, ale nie wiem, czy będzie jeszcze wtedy dostępny na rynku. W tym momencie zdecydowanie kupiłbym jeszcze raz Woodbridge chardonnay 2006, zwłaszcza że jest jednak tańszy od produktu francuskiego.

wtorek, 1 czerwca 2010

Kurczak w zieleni.

Korzystając z wolnego dnia, a takich ostatnio wiele nie ma, postanowiłem coś upichcić. Sięgnąłem do książki "Wok", by znaleźć jakąś inspirację i znalazłem w niej prosty przepis na kurczaka w zieleni.

składniki:
  • 2 łyżki oleju
  • 450 g piersi kurczaka, bez skóry i kości
  • 2 ząbki czosnku, wyciśnięte
  • 1 zielona papryka
  • 100 g groszku cukrowego
  • 6 dymek, w talarkach, oraz dodatkowo na przybranie
  • 225 g młodej kapusty, poszatkowanej
  • 160 żółtej pasty z fasoli
  • 50 g prażonych orzechów nerkowca
przepis:
  1. Rozgrzać olej w gorącym woku.
  2. Ostrym nożem pokroić mięso w cienkie paski.
  3. Kurczaka wraz z czosnkiem wrzucić do woka. Smażyć, mieszając, 5 minut, aż mięso będzie usmażone z każdej strony i zacznie się rumienić.
  4. Ostrym nożem usunąć nasiona z papryki, po czym pokroić ją w cienkie paski.
  5. Do woka z mięsem dodać groszek cukrowy, dymkę, paprykę oraz kapustę i smażyć, mieszając, kolejne 5 minut.
  6. Dodać żółtą pastę z fasoli i podgrzewać około 2 minut, aż sos zacznie bulgotać.
  7. Gotową potrawę posypać prażonymi owocami nerkowca, po czym zdjąć wok z ognia.
  8. Potrawę rozłożyć na talerzach, przybrać dymką i podawać od razu.
Smacznego!

Po posiłku otworzyłem butelkę La Croix Belle "Le Champs des Lys" - mieszankę szczepów Grenache, Viognier oraz Sauvignon i Chardonnay. Bardzo udane wino, w którym oprócz moreli i brzoskwini pojawia się delikatny niuans pieczarkowy, za który pewnie odpowiadają jakieś drożdże. Gorąco polecam.

poniedziałek, 31 maja 2010

Czerwień namiętna.

Nie pamiętam, czy już o tym wspominałem wcześniej, ale utwierdzam się w przekonaniu, że malbec pretenduje do miana mojego ulubionego szczepu. Butelka argentyńskiego “Miamor” (Finca Pasion), choć może nie zachwycająca ale na pewno bardzo dobra, trafiła dokładnie w mój gust. Uwielbiam aromat suszonych śliwek i jakiejś takiej “przydymionej” konfitury. To co mnie zadziwiło to czerwony plastikowy korek. Do plastikowych korków jestem przyzwyczajony, nie odstraszają mnie wina nimi zamknięte, uważam je zresztą za sukces inżynierii materiałowej. Kolor plastiku zwykle przypomina korek naturalny, a tu niespodzianka - czerwień. Rzut oka na etykietę, której elementem jest serduszko w tym właśnie kolorze i wszystko jasne. Producent ponadto twierdzi, że wino dobrze kojarzy się z mięsami z grilla i … namiętnym towarzystwem. Pieczonego steku nie jadłem, reszta wydaje się być prawdą :)

czwartek, 13 maja 2010

Rocznik 2009 i cała reszta.

Nie wiem czy sławne wina są dobre, ale chciałbym ich kiedyś spróbować. Oczywiście kiedyś w odległej przyszłości, kiedy będę już nieprzyzwoicie bogaty. Teraz tylko mogę pomarzyć, zarówno o bogactwie, jak i o winie. Kilka ostatnich roczników (po 2005 roku) win z Bordeaux było podobno takich sobie, o czym wspominam powołując się na winnych ekspertów. Kryzys ekonomiczny dodatkowo wymusił obniżki cen, przez co zapewne wina stały się przystępniejsze, co nie znaczy w zasięgu ręki i portfela przeciętnego mieszkańca naszego kraju. Mimo to można było mieć jakąś nadzieję na tańsze zakupy. Tymczasem rocznik 2009 dla Bordeaux zapowiada się znakomicie. Pan Parker tak powiedział, a to oznacza, że tak ma być. Czy producenci ustalą cenową poprzeczkę tak wysoko, że przeskoczyć ją będzie można tylko za pomocą kredytowej tyczki? Jeden miły wieczór i kilka miesięcy spłacania wysokich rat? Kto kupi najlepsze wina i za ile? Raczej nie my, zwykli śmiertelnicy. Przynajmniej nie te najlepsze. Można sobie łatwo wyobrazić, że błyskawicznie rosnący w Azji popyt na wina francuskie (szczególnie modne w Chinach) będzie windował ceny sławnych win do niespotykanych poziomów. Nowi milionerzy z Chin i Indii opróżnią francuskie winnice zostawiając w bordoskich i burgundzkich beczkach  azjatyckie dolary. A że mają ambicję... Oj, nie będzie łatwo napić się wina z najlepszych bordoskich winnic.

Cóż robić? Przede wszystkim się nie martwić i mieć z tyłu głowy starą maksymę, którą przypomniał Tomasz Prange-Barczyński w najnowszym numerze Magazynu Wino - "W dobrym roczniku kupuj wino od wszystkich, w słabym - tylko od najlepszych". Jeśli więc rocznik 2009 będzie (jak się mówi) najlepszym rocznikiem dekady, możemy być spokojni o inwestycje w wino. I to na każdym poziomie cenowym.


Ja konsekwentnie szukam swojego miejsca w świecie wina, chętnie próbuję różnych szczepów z każdego niemal zakątka świata, nie ograniczam się do win tylko drogich, sięgam również po te całkiem tanie. Pijam coraz więcej win białych, które wcześniej traktowałem niezbyt poważnie. Jak się okazuje błędnie, bo białe wina znacznie częściej dają mi pełne zadowolenie z wypijanego trunku, niż ma to miejsce w przypadku win czerwonych.

Balducci Rose 2008 - przyjemne, niezobowiązujące wino, nie razi, nie urzeka, w sam raz na miłe popołudniowe posiedzenia na słonecznym balkonie.

Jacob's Creek Shiraz Cabernet 2007 - kupiłem to wino z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że jest z Australii, choć wiele nie można się spodziewać po produkcie stosunkowo niedrogim (26 zł), typowo przemysłowo-supermarketowym. Po drugie, w zestawie był całkiem fajny otwieracz, przyda się na wyjazdy. Chyba, że znów zapomnimy zabrać otwieracz na wakacje i wrócimy z nich z nowym.  W każdym razie, choć wino nie było złe, to bardziej się cieszę z tego otwieracza :)


Cimarosa Shiraz Cabernet Sauvignon 2009 - wino za niewielkie pieniędze dające wielką radość. Jeśli macie ochotę pójść do sklepu i wyjść z niego z kartonem wina, to polecam akurat ten produkt. Bynajmniej nie zrujnuje kieszeni (karton 6 sztuk - jakieś 72 zł), a pozostawia po sobie wrażenia lepsze niż niejedno, znacznie droższe wino. Przelejcie wino do karafki i rozkręćcie przyjemną imprezkę za psi grosz.



Dona Consuelo Cabernet Sauvignon Reserve 2005 - Chyba najciekawszy z tych wszystkich ostatnio pitych cabernet'ów, choć przyznać trzeba, że i najdroższy (ok. 38 zł). Nieco cierpki, taniczny, ale przyzwoity, szczególnie polecam do posiłku.

Tak się złożyło, że wypiłem kilka win z odmiany cabernet i każde było zupełnie inne, tak więc szczep ten nadal pozostanie dla mnie pewną zagadką, bo choć wydaje mi się, że już całkiem dobrze potrafię go rozpoznać, to z każdym kolejnym winem potrafi zaskoczyć nowym obliczem. Wciąż nie umiem odpowiedzieć na pytanie, czy mogę uznać ten szczep za jeden z moich ulubionych, czy nie. 


Na koniec moje pierwsze spotkanie z Pinot Blanc (Eva Liebe, Alzacja, 2008). Niezłe wino, choć mnie nie zauroczyło. Nie mam porównania z innymi winami, nie wiem czy mu czegoś brakuje, a może wyróżnia się czymś niezwykłym. Jak mi wpadnie w ręce jakiś Pinot Blanc od innego producenta chętnie spróbuję dla porównania.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Życie toczy się dalej...

Długie żałobne dni skumulowały się w całe dwa tygodnie, podczas których nie napisałem nic na swoim podróżniczym blogu. Cóż, wyprawę, którą wszyscy mamy wciąż w pamięci najlepiej chyba przemilczeć, pozwolić czasowi zaleczyć rany, wszak życie toczy się dalej. Świadomość tego, że życie może skończyć się tak nagle potęguję chęć przeżywania go jak najintensywniej. Zatem w oczekiwaniu na prawdziwą podróż, która z racji pojawienia się małego Tomka oddaliła się nieco w czasie, eksploruję nieustannie świat win, co, biorąc pod uwagę kierunki, z których pochodzą poszczególne butelki i wykorzystując odrobinę wyobraźni, jest nie mniej pasjonujące i daje wcale nie mniejszą radość.

Przede wszystkim z radością chciałbym oznajmić, że na tym etapie winnej edukacji, na którym się aktualnie znajduję, przestałem zajmować się poszukiwaniem poszczególnych nut zapachowo-smakowych, a skoncentrowałem się na poszukiwaniu stylów win, które mi odpowiadają.



Podróż rozpocząłem od USA, a dokładniej Kalifornii. Turn Stone 2006 i Twisted Zin 2006 - dwa zinfandele, które były raczej takie sobie, trochę mnie zniechęciły do tego typu win. Ich budowa opierała się głównie na alkoholu, wartości podane na etykietach (12,5% i 14%) były z pewnością wartościami minimalnymi i, moim zdaniem, raczej zaniżonymi. Alkohol dominował, nie był w żaden sposób zrównoważony innymi elementami struktury. Wina te musiały mieć w sobie jeszcze "tajemne coś", po czym męczyła mnie zgaga, co jest o tyle dziwne, że zazwyczaj nie cierpię na tego typu dolegliwości.


Postanowiłem zatem dać sobie spokój z zinfandelami (przynajmniej na jakiś czas), chyba że ktoś potrafi zaproponować mi dobre wino z tego szczepu.


Z Kalifornii przemieściłem się do Włoch, gdzie czekała na mnie valpolicella. Miała rację Ewa Wieleżyńska pisząc niezbyt pochlebnie o tym szczepie na swoim blogu . Zapewne valpolicella może być dobra - do takiego wniosku doszła też autorka tekstu - pod warunkiem jednak, że producent jest uznany i naprawdę wie, jak wyprodukować niezłe wino. W każdym razie moja butelka nie należała do tych nazbyt szlachetnych, zanotowałem jednak nazwę tego wina, aby nie kupić go w przyszłości.


Włochy opuściłem więc w pośpiechu, choć jak się później okaże nie na długo. Od rodziców otrzymałem w prezencie butelkę kalifornijskiego chardonnay (Sutter Home) z 2003 roku(!), które naprawdę dobrze smakowało, zarówno mnie, jak i moim gościom. Słowo daję, jeśli zobaczę je gdzieś na sklepowej półce - będzie moje!


No i cóż, wspomniany wyżej powrót do Włoch. Tym razem był to Merlot z regionu Veneto (Garda, Monte del Fra). Wino to z pewnością pozostawiło po sobie lepsza wrażenia niż opisana wcześniej Valpolicella, ale nie na tyle dobre (to tylko moje zdanie), żeby je jakoś specjalnie chwalić.


I znów dałem nogę z Włoch, szybciej niż myślałem, pozostałem jednak na kontynencie. Pinot Noir z Burgundii. Po etykiecie widać, że niezbyt szlachetny, raczej popularny, choć jednak dość drogi (ok. 60 zł, Kangurek). No, ale burgundzkie wina do tanich nie należą i sam nie wiem, czy nie lepiej poszukać sobie win z innych regionów Francji, które mniej drenują kieszeń a jakością nie ustępują winom z Burgundii. Oczywiście nie męczyłem się pijąc to wino i do zmęczenia było raczej dalej, niż bliżej, ale nie znalazłem w tym trunku nic, co kazałoby wrócić do sklepu po kolejną butelkę "burgunda".


Nie cofam się jednak do Włoch, nie tak szybko. Podążam do Hiszpanii, gdzie czeka na mnie Cerro Bercial Crianza 2006. Wino od Marka Kondrata okazało się dość dziwne. Po otwarciu czuć było dość intensywny zapach korka, który ulatniał się po jakichś 30 minutach. Wówczas wino zmieniało się nie do poznania i było naprawdę smaczne. Co ciekawe, lepiej się je piło, gdy miało wyższą od "nominalnej" temperaturę. Tym razem nabrałem przekonania, że 40 zł wydane na wino nie było złą inwestycją, co więcej chciałbym jeszcze powtórzyć degustację tego kupażu szczepów tempranillo i bobal.


Wracam z powrotem do Włoch. Le Morge Montepulciano d'Abruzzo 2003. No nareszcie coś, co mnie nie rozczarowało. Wino to kupiłem w sieci Leclerc zachęcony rocznikiem. Montepulciano z roczników 2007 czy 2008 zalegają sklepowe półki, ale rocznik 2003 widziałem tylko raz. Cena - 25 zł - też okazała się kusząca. Otworzyłem butelkę, spróbowałem i wiedziałem, że chcę więcej. Niestety, gdy wróciłem do marketu, miejsce w którym stało to wino, świeciło już pustkami. Szkoda. Co ciekawe, podany na etykiecie adres internetowy producenta był nieaktywny, natomiast na stronie importera nie było informacji na temat tego wina, w ogóle nie było informacji dotyczących win. Dziwne.


No i skok za siedem mórz, aż do Nowej Zelandii. Białe wina Sauvignon Blanc z tamtego regionu rządzą. Riverstone z 2008 i Silverlake z 2009 są naprawdę świetne. Wcześniej już piłem Silverlake z 2008 (doskonałe wino) i byłem ciekaw rocznika 2009. Wino również okazało się bardzo dobre, ale bardziej do gustu tym razem przypadł mi Riverstone.


Oba wina jednak polecam, można brać je w ciemno, choć ich cena może też nieco odstraszać.

Czas pożegnać Nową Zelandię i powitać Chile. Sunrise Cabernet Sauvignon 2008 pochodzi od znanego producenta Concha y Toro. Wino dość tanie w zakupie okazało się wyjątkowo smaczne i przyjazne memu podniebieniu. Spodziewałem się trunku raczej cierpkiego, pożeczkowatego o nieco chemicznym zapachu, a tu niespodzianka - łagodne, pełne owocu gładkie wino z nutą wanilii, które nie męczy i potrafi umilić wieczór.

sobota, 10 kwietnia 2010

Kondolencje

Szczere wyrazy współczucia dla rodziny prezydenta i pozostałych ofiar tej niewyobrażalnej katastrofy, która wydarzyła się dziś o 8.57 w Smoleńsku. Trudno sobie wyobrazić ogrom dzisiejszej tragedii, trudno przyjąć do świadomości, że zginęło tylu ludzi, którzy poświęcili swe życie dla dobra naszego kraju. Jakaż to obrzydliwa ironia losu, że Ci którzy chcieli uczcić pamięć ofiar katyńskiej zbrodni w hołdzie oddali własne życie.

Strasznie mi smutno...

środa, 7 kwietnia 2010

Cudze chwalicie...


No i wróciłem z dalekiej podróży... Upłynął miesiąc (chyba nawet półtora) odkąd zamknąłem przed samym sobą swoją "piwniczkę" i choć sukcesywnie ją zapełniałem nowymi trunkami, była dla mnie zupełnie niedostępna. Nie powiem, pokusa sięgnięcia po którąś z butelek była niemała, z każdym dniem alkoholowego oddalenia coraz większa, jednak wytrwanie w postanowieniu (niezależnie od motywów jego powstania) sprawiło mi wiele radości. Ustalenie jakiegoś celu, a potem konsekwentne do niego dążenie wyrabia w człowieku jakąś taką dyscyplinę, której utrzymanie daje wiele satysfakcji. Jak pamiętacie powodów mojej wstrzemięźliwości było kilka. Głównym oczywiście było oczekiwanie przyjścia na świat Tomka, mojego synka. Drugim w kolejności "odpoczynek" od nazbyt intensywnej edukacji winnej, której dość szybkie tempo przekraczało możliwości mojej ograniczonej percepcji i było przyczyną stresu blokującego ideę poznania.

Koniec mojego postu, który zbiegł się w czasie z zakończeniem świąt wielkanocnych i wyczerpującego maratonu w pracy, postanowiłem uczcić butelką trunku z Winnic Jaworek. Butelkę chardonnay/auxerrois od tego producenta kupiłem kilka miesięcy temu, minęło zatem trochę czasu nim ją odkorkowałem, ale wydając na nią niemałe pieniądze wiedziałem, że wypiję to wino dopiero przy jakiejś wyjątkowej okazji. Czyż może być lepsza okazja niż narodziny oczekiwanego dziecka? Dużo czytałem o tym winie, opinie wyrażane przez znawców win i ludzi z branży były najczęściej bardzo entuzjastyczne, moja ciekawość i oczekiwania były zatem dość wygórowane. Bałem się rozczarowania, ale prawdę mówiąc byłem zachwycony. Wspaniały bukiet przywodzący skojarzenia z jabłkiem i gruszką zachęcał do szybkiego spróbowania trunku, który okazał się naprawdę wyśmienity. Końcówka przypominała mi świeżą brzoskwinię, co również mi się bardzo podobało. Producent na etykiecie pisze: "Fermentacja w nowej, francuskiej beczce wzbogaciła wino o nuty wanilii i karmelu." Jeśli tak, to chyba nieznacznie, ja w każdym razie mogłem wyczuć karmel, ale to był niuans, którego wychwycenie wymagało ode mnie sporego zaangażowania. Mam nadzieję, że nie była to tylko moja wyobraźnia.

Podsumowując muszę uznać swój powrót do świata win za bardzo udany. Ogromnie się cieszę, że trunek który mnie powitał pochodzi od polskiego producenta. Życzę sobie i innym miłośnikom wina, by takich rodzimych produktów było w Polsce jak najwięcej.

sobota, 27 marca 2010

Historia pewnych wakacji...

Wakacje, a zwłaszcza wakacje na jakiejś południowej wyspie, zawsze wprawiały mnie w dobry nastrój. Jeśli dodać do tego niezłe musujące wino wypite na skąpanym w słońcu balkonie, dobry nastrój potrafi się zmienić w pełne żaru szaleństwo, które dobrze służy realizacji ustalonych życiowych planów, w normalnych warunkach przekładanych w nieokreśloną przyszłość.


Pozornie niewinne odkorkowanie butelki hiszpańskiego Delapierre, zapoczątkowało ciąg wydarzeń, w efekcie których na świecie, choć w innej - już kontynentalnej jego części, pojawił się nasz synek. Tomasz urodził się 13 marca, siłami natury, a właściwie dzięki ponadnaturalnemu wysiłkowi mojej żony, bo chłopak mały nie był: 4640 gramów wagi i 59 cm długości zrobiło wrażenie na nas i osobach odbierających poród. Na szczęście nie trwało to długo, w niecałą godzinę było po wszystkim.

Po kilku dniach wszyscy byliśmy już w domu. Na Tomka czekało jego łóżeczko...

... na moją żonę kwiaty i szampan...

... a na mnie prezent w moim ulubionym sklepie z winami.

wtorek, 2 marca 2010

Johnson 2010

"Przewodnik po świecie win" Hugh Johnson'a na rok 2010 właśnie do mnie dotarł, co cieszy mnie tym bardziej, że amerykański Amazon podał datę 18. marca jako prawdopodobny termin dostawy. Książeczka dotarła niemal 3 tygodnie wcześniej, co dla mnie oznacza tyle, że będzie aktualna o te 3 tygodnie dłużej.
:)
Kilka dni wcześniej listonosz doręczył polskie wersje przewodnika na 2002 i 2003 rok, które udało mi się zdobyć na aukcji internetowej. Oba egzemplarze są w świetnym stanie, podobnie jak ten z 2005 roku. Najgorzej zachowany jest przewodnik na rok 2004, ale nie ma się czemu dziwić, skoro znalazłem go w kałuży pod kołem mojego samochodu. Brakuje mu też obwoluty, ale cóż, dziecko pierworodne, nawet jeśli nie jest doskonałe, kocha się najbardziej.

niedziela, 28 lutego 2010

Dyspensa

Ostatnia degustacja win w "moim" ursynowskim sklepie była wydarzeniem ze wszech miar udanym i pozostawiła w mojej świadomości wyłącznie pozytywne wrażenia.

Zadowolony jestem przede wszystkim z tego, że w ogóle w niej uczestniczyłem, zważywszy na to, o czym wspomniałem w poprzednim wpisie. Była to swego rodzaju dyspensa, a używam tego religijnego terminu świadomie i nie bez przyczyny, postanowiłem bowiem przeciągnąć okres abstynencji aż do świąt wielkanocnych. Znajomi pukają się w czoło, wywijają coś palcem w jego okolicy i twierdzą, że zgłupiałem do reszty. Wiążą ten fakt oczywiście z postem, bo okres bezalkoholowy wpisuje się całkowicie w czas owej pobożnej praktyki. Moje intencje, jak pamiętacie, były nieco inne, ale jeśli wyjdę na dewota, to trudno. Mogę w tym momencie co najwyżej zacytować klasyka z numerem 007 i rzec tak: "szczerze mówiąc mam to w dupie". Moje relacje z Najwyższym wybiegają poza instytucjonalne schematy i na tym pragnę zakończyć wielkopostny wątek.

Wracając do samej degustacji muszę wspomnieć, że próbowaliśmy tym razem win z Chile, a dokładniej win pochodzących od jednego producenta: Viña Estampa. Byłem ciekaw tej degustacji, ponieważ Estampa jest także odpowiedzialna za markę "Ticket to Chile", z którą miałem już do czynienia. Opisywałem w którymś z wcześniejszych postów wrażenia, jakie wywarł na mnie kupaż Syrah/Cabernet Sauvignon. Wkrótce potem myślałem, że dam sobie spokój z tym winem, a tymczasem to ono nie daje mi spokoju i jestem przekonany, że będę musiał zmierzyć się z nim po raz kolejny, kto wie, może nawet nie ostatni. Pierwszym winem, jakie tego wieczoru trafiło do kieliszków i naszych podniebień było chardonnay, właśnie spod znaku Ticket to Chile. Byłem mile zaskoczony pierwszym doznaniem, ale koniec już taki miły dla mnie nie był, miałem wrażenie, że owoc spływa do gardła, ale alkohol mocno jeszcze trzyma się języka. Na etykietach kolejnych butelek pojawiła się już nazwa Estampa i były to:
  • Estampa Rose Cabernet/Syrah 2008
  • Estampa Carmenere/Merlot 2008
  • Estampa Reserve Carmenere/Cabernet Sauvignon/Cabernet Franc 2007
  • Estampa Reserve Syrah/Viogner 2008
Pierwsze dwa mnie nie porwały, za to dwa ostatnie to naprawdę wina do których warto wrócić i mam nadzieję, że wkrótce (czyli zaraz po "poście") to uczynię. Po raz pierwszy chyba, może drugi, wyszedłem ze sklepu nie kupując ani jednej butelki prezentowanego wina, ale miałem ku temu dobry powód, wspomnę o nim pod koniec dzisiejszego tekstu.

Tymczasem chciałbym powiedzieć o kolejnej niespodziance, która była zaskoczeniem dla wszystkich uczestników spotkania. Ponadprogramowym winem, jakie próbowaliśmy, był kupaż Cabernet/Merlot z rocznika 2008 stworzony przez Winnice Jaworek. Wino zaskakujące, warte spróbowania, warte kupienia. Jedna z osób goszczących na spotkaniu stwierdziła, że Polacy wyprodukowali coś, co z czystym sercem można nazwać winem, a nie produktem winopodobnym. Mnie osobiście to wino bardzo się podobało ze względu na interesujący intensywny aromat i oryginalny, bardzo ciekawy smak. Uważam, że warto obserwować i próbować to, co produkują Winnice Jaworek. Mam nadzieję, że aparat administracyjny państwa nie zabije u polskich producentów chęci tworzenia win i wkrótce będziemy mogli cieszyć się rodzimymi trunkami, wypijając je bez poczucia obciachu i zażenowania.

Teraz chciałbym wyjaśnić, dlaczego nie kupiłem żadnego z prezentowanych win. Nie dlatego, że mi nie smakowały, albo nie były warte swojej ceny. O nie. Po prostu już kilka dni wcześniej postanowiłem, że tym razem kupię coś naprawdę specjalnego, coś czym będę mógł się delektować, coś czym będę mógł uczcić narodziny mojego synka. Postanowiłem kupić butelkę Vieux Telegraphe Chateauneuf du Pape rocznik 2006. Mam nadzieję, że dokonałem właściwego wyboru. A tak przy okazji, to kolejna niespodzianka, do swojego zakupu, jako bonus, otrzymałem butelkę włoskiego merlota z regionu Veneto.

To był naprawdę miły wieczór pełen niespodzianek.